Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.
177
przez Boecker Stove

cie mi chustkę lub cośkolwiek, aby zatamować krew; przeklęta jucha... leje się potokiem.
Jerzy patrząc z za skały, widział, jak się starano wsadzić go na siodło, lecz po daremnych usiłowaniach, stoczył się z konia na ziemię jak ciężka, bezwładna bryła.
— Zdaje mi się, że żyje — zauważyła Elżbieta, przypatrująca się wraz z innymi całemu zajściu.
— Gdyby nie żył, nicby nie szkodziło — odrzekł Fineasz — zasłużył na taką karę.
— A cóż się stanie z jego duszą?
— O biedny on, biedny — zawodziła matka Jima.
— Prawdopodobnie go zostawią zauważył Fineasz.
W istocie tak się stało. Po krótkich naradach wsiedli wszyscy na konie i odjechali. Gdy już zniknęli z oczu naszych zbiegów, rzekł Fineasz.
— Zejdźmy, bo mamy jeszcze kawał drogi. Prosiłem Michała, aby poszedł poszukać pomocy i wrócił z bryką, lecz zrobimy lepiej, gdy pójdziemy na jego spotkanie. Dałby Bóg, aby się nie spóźnił. Jest jeszcze dość wcześnie, na drogach ruch niewielki, mamy jeszcze tylko dwie mile przed sobą. O, gdyby nie te złe drogi, już byśmy tam byli.
Gdy się zbliżyli do ogrodzenia, spostrzegli na drodze brykę i kilku jeźdźców.
— Oto i oni: Michał, Stefan i Amarja — zawołał radośnie Fineasz. — Teraz jesteśmy tak bezpieczni, jakbyśmy już byli na miejscu.
— A więc zatrzymajmy się na chwilę, — rzekła Elżbieta — i pomóżmy temu biednemu człowiekowi! Serce się kraje gdy się słyszy, jak jęczy!
— Tak, to po chrześcijańsku, — rzekł Jerzy, — podnieśmy go i weźmy z sobą.
— Dla oddania pod opiekę jakim poczciwcom, nieprawdaż? — nie źle myślicie — rzekł Fineasz. — Nie mam jednakże nic przeciwko temu, ale obejrzyjmy go sobie bliżej...
Fineasz w ciągu swego myśliwskiego zawodu nabył pewnej praktycznej wiadomości w chirurgii, ukląkł więc i pilnie zaczął oglądać ranę.
— Marks, to ty? — zapytał Loker słabym głosem. — Czy to ty?
— Nie, przyjacielu, to nie Marks; myśli on jedynie o swojej skórze, a wcale o ciebie się nie troszczy, czmychnął za dziesiątą granicę.
— O! już po wszystkiem — rzekł Loker; — ten pies, ten przeklęty tchórz, zostawił mnie samego, abym umarł. Moja biedna, stara matka powtarzała mi często, że to się tak skończy!
— O, dobry Boże! Czy słyszycie? on ma także matkę, — biadała stara murzynka. — O biedny! bardzo biedny! Żal mi go niezmiernie.
— Pomału, przyjacielu, tylko nie mrucz i nie gryź — rzekł Fineasz do Lokera, który odepchnął jego rękę. — Wyleczysz się, jeśli mi się uda zatamować ci krew. Pozbierawszy Fineasz od wszystkich obecnych chustki, zrobił z nich bandaż i owinął ranę Lokerowi.
— To ty mię zepchnąłeś w przepaść? — spytał słabym głosem Loker.