Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.
187
przez Boecker Stove

— Bywają czasami, znajduje się ten i ów, których natura utworzyła tak prostymi, tak uporczywie prawdomównymi i wiernymi, że najgorsze przykłady nie zdołają ich zepsuć. W kołysce już czarny widzi i czuje, że dla niego otwarta jest tylko droga fałszu, że tą tylko drogą może się wkraść w łaskę swoich rodziców, swojej pani, młodego pana i na koniec swych towarzyszów. Chytrość, podstęp i fałsz stają się jego koniecznemi, codziennemi zwyczajami. Byłoby niesprawiedliwością wymagać od niego czegoś innego; nie można go za to karać. Co zaś do uczciwości, niewolnik znajdując się od dziecka w zależności, nie jest w stanie pojąć, co moje, a co twoje; wszystko jest jego, co tylko może sobie przywłaszczyć. Przyznam się, że niewiem, jakim sposobem mógłby być poczciwym. Człowiek taki, jak Tomasz, na honor, to cud!
— I cóż się stanie z ich duszami? — spytała panna Ofelja.
— Skądże mam to wiedzieć? — odrzekł pan Saint-Clare. — Obecnie omawiamy sprawy ziemskie. Toć zresztą wiesz, że powszechnie głosi się, że dla naszej wygody i korzyści całe to plemię, bez wyjątku, oddane jest w tem życiu pod władzę szatana, jak będzie w przyszłem... nie wiadomo.
— To okropnie, — zawołała z zapałem panna Ofelja, — powinniście się wstydzić samych siebie.
— Zdarza mi się to czasami. Ale przecież idziemy wszyscy szeroką drogą, a więc w licznem i dobranem towarzystwie. Spojrzyj tylko dokoła siebie, na klasy wyższe i niższe: wciąż powtarza się jedno i to samo: klasa wyższa wyzyskuje niższą. Tak się dzieje w Anglji, tak się dzieje wszędzie.
— Nie tak jednak jest w Stanie Wermont.
— Zgadzam się, że w Nowej Anglji i w Stanach wolnych jesteście o krok przed nami. Ale oto już dzwonią na obiad. Dajmy spokój, kuzynko, naszym przesądom, a idźmy do stołu.
Gdy panna Ofelja pod wieczór znajdowała się w kuchni, zaczęły wołać niektóre dzieci: „Patrzcie! patrzcie! ciotka Pru idzie, zrzędząc jak zwykle“.
Wysoka, koścista murzynka weszła, niosąc na głowie koszyk z ciastkami i ciepłemi bułeczkami.
— No, wreszcie przyszłaś, Pru! — zawołała Dina.
Fizjonomia Pru wyrażała złośliwość, głos miała niski, grobowy. Postawiła koszyk na ziemi, przykucła koło niego, a opierając się łokciami o kolana, rzekła:
— O Boże! pragnęłabym już umrzeć.
— I dlaczegóżbyś chciała umrzeć? — spytała panna Ofelja.
— Skończyłaby się moja nędzna dola, — odpowiedziała kobieta tonem opryskliwym, nie podnosząc oczu.
— Nie upijaj się, to ciebie i bić nie będą, Pru, — rzekła piękna, młoda mulatka, mająca w uszach śliczne koralowe kolczyki.
Pru spojrzała na nią ponuro.
— I ty możesz się tam dostać, o! cieszyłabym się, gdybym się tego doczekała, a wówczas i ty w kieliszku starałabyś się utopić swoje zgryzoty.