— Pan Saint-Clare taki bezwstydny...
— Na mój honor, — rzekł Adolf, — oddaję się pod sąd panny Róży.
— Wiem, że jest zuchwały, — zawołała Róża, kręcąc się na swej małej nóżce, i rzucając złośliwe spojrzenie na Adolfa. — Niema dnia, żeby mnie nie gniewał.
— O moje panie, bo pęknie mi serce! Pewnego poranku znajdą mnie nieżywego w łóżku i wy będziecie tego przyczyną.
— Czy słyszycie? — zawołały obie panny, wybuchając śmiechem.
— Wychodźcie stąd! — przerwała im Dina. — Nie dla was tu miejsce, przeszkadzacie mi tylko.
— Ciotka Dina zła, że nie może iść na bal, — rzekła Róża.
— Drwię z waszych balów — odpowiedziała Dina, — napróżno naśladujecie białych, zawsze tylko jesteście murzynkami jak ja.
— Ciotka Dina codzień pomaduje sobie wełnę, aby leżały gładko, — zauważyła żartobliwie Janina.
— A wełna jednak pozostanie wełną, niczem więcej — dorzuciła Róża, trzęsąc swemi długiemi jedwabnistemi kędziorami.
— Ej, toć... pewnie, wełna nie gorsza od końskiego włosia — rzekła Dina. — Chciałabym, żeby sama pani rzekła: z kogo ma więcej korzyści, czy z was nygusów, czy ze mnie. No, precz stąd, próżniaki wynoście się!
Nagle odezwały się dwa głosy, powołujące próżnującą służbę do obowiązku. Saint-Clare wołał z góry na Adolfa, aby przyniósł wody do golenia; równocześnie weszła do kuchni panna Ofelja: Janino, Różo, czy nie macie nic do czynienia, że tak ten czas marnotrawicie? — zapytała tonem ostrym.
Nasz przyjaciel Tomasz, który znajdował się w kuchni w czasie rozmowy ze starą Pru, roznoszącą chleb, wyszedł za nią na ulicę. Szła ona powoli, czasem ciężko, boleśnie stękając. Nakoniec, składając swój ciężar na progu drzwi pewnego domu, zaczęła poprawiać na sobie stary szal, który zaledwie przykrywał poranione jej plecy.
— Pozwól, poniosę ci koszyk, — rzekł Tomasz głosem pełnym współczucia.
— Poco? — spytała kobieta. — Nie proszę cię o to.
— Wyglądasz, jakbyś była chorą, bardzo nieszczęśliwą... jestem pewny, że ci coś ciężyć musi!
— Wcale nie jestem chorą — odpowiedziała opryskliwie.
— O, gdybym mógł odwieść ciebie od picia! — zawołał Tomasz z uczuciem politowania. — Wiesz przecież, że gubisz ciało i duszę.
— Wiem dobrze, że pójdę do piekła — odrzekła z goryczą staruszka — nie potrzebujesz mi tego mówić. Jestem brzydka, stara, złośliwa, pójdę prosto do piekła. — O mój Boże! chciałabym już tam być.
Dreszcz zgrozy przejął Tomasza, gdy słyszał słowa te, wypowiedziane głosem wyrażającym prawdziwe żądanie.
— Oby Bóg miał litość nad tobą, biedna kobieto! Tobie nikt nie mówił o Jezusie Chrystusie?
— O Jezusie Chrystusie... któż on taki?
— Pan nasz i Zbawiciel.
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.
189
przez Boecker Stove