— Naco? — spytała Marja.
— Chciałabym rozdzielić między moich przyjaciół, póki sama mogę jeszcze to uczynić, proszę poprosić ciotkę, aby mi je ustrzygła.
Marja zawołała pannę Ofelję z przyległego pokoju.
Skoro przywołana weszła, dziewczę powstało z poduszki a trzęsąc zwojami ciemno-złotawych włosów, rzekło żartobliwie:
— Moja ciociu, chodź, proszę, ostrzyż owieczkę.
Panna Ofelja podeszła z nożyczkami w ręku.
— Ostrożnie, nie zepsuj! — rzekł ojciec — podstrzyż z dołu, aby nie było widać. Jestem dumny na złociste sploty mojej Ewy.
— Ojczulku! — zawołała Ewa smutnie.
— Chciałbym je zachować w całej piękności — rzekł wesoło Saint-Clare, gdyż pojedziemy z tobą, mój aniołku, na plantacje stryja, do kuzyna Henryka.
— O nie! już tam nie pojadę; pojadę w inne, lepsze kraje, wierzaj mi, ojcze. Czyż nie widzisz, że codzień więcej upadam na siłach?
— Ewo! niebaczna Ewo! poco mi to mówisz? — zawołał z boleścią ojciec.
— Dlatego, mój ojcze, że to jest prawdą i gdybyś temu uwierzył, być może, że myślałbyś o tem z uczuciem, jakie jest we mnie, gdy patrzę tam!...
Saint-Clare boleśnie zacisnąwszy usta, patrzał smutnie na długie, prześliczne kędziory, które jedne po drugich podstrzyżone, układały się na kolanach Ewy. Brała je z uwagą, przyglądała im się, nakręcała na swoje chude paluszki, rzucając trwożliwe wejrzenie na ojca.
— Wszakże to przepowiadałam — jęknęła Marja. — To właśnie rujnuje moje zdrowie coraz to więcej, a nakoniec doprowadzi mnie do grobu. Od dawna sarałam się zwrócić twą uwagę, Saint-Clare, na to; a teraz sam ujrzysz, żem miała słuszność.
— I zapewne będziesz z tego bardzo rada! — powiedział oschle Saint-Clare.
— Marja położyła się w fotelu i zakryła oczy batystową chustką.
Ewa spoglądała na przemian to na ojca, to na matkę. Był to spokojny wzrok duszy w pół oswobodzonej od ziemskich więzów. Widać w nim było, o ile czuła i oceniła różnicę między ojcem i matką.
Dała znak ręką ojcu, który się przybliżył i usiadł przy niej.
— Ojcze mój drogi, siły mię coraz więcej opuszczają; czuję, że wkrótce umrę. Mam wiele do powiedzenia a ty nie chcesz słyszeć i słowa jednego. — To jednak musi nastąpić, nie można dłużej zwlekać. Gdybyś pozwolił, wypowiedziałabym ci to natychmiast.
— O moje dziecię, mów! — zawołał Saint-Clare głosem rozdzierającym, zakrywając jedną ręką oczy, a drugą ściskając dłoń Ewy.
— Dzięki ci, ojcze! Chciałabym, aby wszyscy słudzy się zebrali. Mam im wiele do powiedzenia — rzekła Ewa.
— Dobrze — rzekł Saint-Clare, ukrywając głęboką rozpacz.
Panna Ofelja posłała po służbę i wkrótce wszyscy się zeszli.
Ewa leżała na poduszce, włosy jej swobodnie błądziły po twarzy, której różowe jagody tworzyły dziwną i zarazem smutną sprzeczność
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/254
Ta strona została uwierzytelniona.
250
Chata wuja Tomasza