Ojciec uszczęśliwiony, że ją widział weselszą niż kiedykolwiek w czasie choroby, gdy na dobranoc ją uścisnął, zwrócił się do panny Ofelji: „Kuzynko! — zawołał — my ją jeszcze uratujemy; jej znacznie lepiej“. I poszedł na spoczynek z taką radością, jak nigdy przedtem.
Ale o północy! — cudowna to, tajemnicza chwila, kiedy zasłona między znikomą teraźniejszością i wieczną przyszłością się przedziera... — O północy posłaniec z Nieba nawiedził ten dom.
W pokoju Ewy dały się słyszeć pospieszne kroki panny Ofelji. Strwożona słowami Tomasza, postanowiła przesiedzieć całą noc przy chorej; o północy dostrzegła to, co doświadczone, czuwające przy chorych osoby, nazywają kryzysem. Drzwi na zewnątrz wiodące otworzyły się i Tomasz w mgnieniu oka był już na nogach.
— Biegnij po lekarza, Tomaszu! nie trać ani chwili! — wyrzekła panna Ofelja i równocześnie zapukała cicho do drzwi pana Saint-Clare.
— Kuzynie — zawołała — proszę cię!
Słowa te padły na serce pana Saint-Clare jak żarzewie. I w tejże chwili biedny ojciec stanął pochylony nad śpiącą Ewunią.
Serce jego oblał chłód śmiertelny. Dlaczego ani on, ani panna Ofelja nie rzekli ani słowa? Odpowiedzcie, którzyście widzieli coś podobnego na twarzach wam miłych, drogich osób, którzyście widzieli wyraz niedający się opisać, niedopuszczający najmniejszego wątpienia, zabijający wszelką nadzieję, a który wyraźnie mówi, że ukochana istota już nie należy do was.
Nie było nic przykrego na tej anielskiej twarzyczce; rozlał się na niej wyraz nadziemskiej potęgi, zwiastun obecności posłańca nieba, przedświt wiernego przejścia dla tej niewinnej duszyczki.
Panna Ofelja i Saint-Clare stali z wzrokiem na nią zwróconym, z taką martwą cichością, że uderzenie wahadła zegaru było zanadto głośnem? — Po kilku minutach Tomasz przyprowadził lekarza. Wszedł on, spojrzał i stanął niemy, nieruchomy jak i inni.
— Kiedy nastąpiła ta zmiana? — spytał nakoniec cicho panny Ofelji.
— Około północy!
Marja, obudzona przyjściem lekarza, wbiegła przestraszona do pokoju Ewy.
— Augustynie! kuzynko! cóż się dzieje? — zawołała.
— Ciszej! — rzekł Saint-Clare głosem pełnym boleści. — Ona umiera!
Słysząc te słowa Mami, pobiegła zbudzić służbę. Wkrótce wszyscy byli na nogach. Migały ognie, rozlegały się stąpania, strwożone twarze tłoczyły się na werandzie; wszyscy z płaczem zaglądali przez oszklone drzwi. — Saint-Clare nic nie widział, nic nie słyszał, wzrok i uwaga jego były zajęte tą dziwną zmianą w twarzyczce śpiącego dziewczęcia.
— O! gdyby choć raz jeszcze otworzyła oczka... raz jeszcze przemówiła... choć raz jeden! — rzekł, a schylony nad nią, szeptał jej do ucha: Ewunio! aniołku!
Otworzyła swe błękitne oczy, — po jej twarzyczce przebiegł uśmiech. Podniosła główkę i usiłowała coś powiedzieć.
— Czy poznajesz mię, Ewunio?
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/261
Ta strona została uwierzytelniona.
257
przez Boecker Stove