Upływały dni i tygodnie, w domu pana Saint-Clare nic się nie zmieniło. Obojętna na nasze boleści rzeczywistość nie pozwala nam się zbytnio im oddawać. Musimy jeść, pić, spać, kupować i sprzedawać, pytać i odpowiadać, jednem słowem musimy sprawować tysiączne czynności pozbawione wszelkiego interesu.
Cała przyszłość, wszystkie nadzieje pana Saint-Clare łączyły się w jego ulubionem dziecięciu. Dla Ewy powiększał swe dobra, dla niej przyozdabiał swe mieszkanie, dla niej jedynie żył. Kupić, ulepszyć, przemienić, urządzić, lub przygotować coś dla niej, było miłem jego przyzwyczajeniem i kiedy umarła, zdawało mu się, że nie miał już wcale o czem myśleć, że nie miał nic do czynienia.
Było wprawdzie drugie życie, życie dla mającego wiarę, życie wzniosłe, wieczne; Saint-Clare wiedział to dobrze. Często w chwilach tęsknej samotności słyszał czuły dziecinny głos, wołający na niego z wysokości nieba i malutką rączkę wskazującą mu drogę życia. Lecz nieszczęście przytłaczało go, jak ciężki kamień, od którego się oswobodzić nie mógł. Był to jeden z tych charakterów, które staczając walkę duchowa, nie pozbawieni łaski Bożej, w pewnych chwilach jaśniej pojmują religijne prawdy od wielu chrześcijan pobożnych z nawyknienia. Zdolność ocenienia i poczucia najdrobniejszych odcieni i delikatnych przepisów moralności często jest własnością tych właśnie ludzi, których całe życie było jakby dowodem obojętnego lekceważenia onych. W takich ludziach obojętność religijna jest straszną zdradą wobec ich powołania i podwójnie śmiertelnym grzechem.
Saint-Clare nigdy nie myślał poddać się jakimkolwiek religijnym przepisom. Pojmował on doniosłość wymagań chrześcijańskich, lecz nie chcąc się niczem krępować, usuwał się od nich.
Teraz, gdy go dotknęła ręka Opatrzności, pod wielu względami zmienił się zupełnie. Z uwagą czytywał studja treści religijnej. Zaczął więcej rozmyślać i rozsądniej pojmować stosunki wiążące go z sługami i poczuł się niezadowolonym z przeszłego i teraźniejszego sposobu życia. Natychmiast po powrocie swoim do Nowego Orleanu, rozpoczął starania około uwolnienia Tomasza, które wymagało zachowania wielu prawnych formalności. A jednak codzień się silniej przywiązywał do niego, bo mu nikt na świecie nie przypominał tak żywo Ewy. Chciał go mieć ciągle przy sobie, i ostrożny, niedostępny w swych uczuciach, przed nim nie miał tajemnicy. I któżby się mógł temu dziwić, widząc z jaką miłością, poświęceniem Tomasz towarzyszył wszędzie swemu panu?
— No, mój Tomaszu! — rzekł Saint-Clare na drugi dzień po rozpoczęciu kroków w celu jego uwolnienia — uczynię ciebie wolnym człowiekiem, składaj swoje rzeczy i bądź gotów w drogę do Kentucky.
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.
265
przez Boecker Stove
ROZDZIAŁ XXVIII.
Połączenie.