Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.
266
Chata wuja Tomasza

Nagły promień radości, który błysnął na twarzy Tomasza, gdy podnosząc ręce ku niebu, zawołał: „Błogosławiony Pan niech będzie!“ zasmucił pana Saint-Clare. Przykro mu było, że Tomasz z taką radością przyjął myśl o rozstaniu się z nim.
— Czyż tobie tutaj źle, żeś się tak ucieszył? — spytał Saint-Clare.
— Nie! nie panie! nie cieszę się, że odjadę, lecz że będę wolnym człowiekiem.
— Czyż nie uważasz, że twoje teraźniejsze położenie jest dla ciebie wygodniejszem od wolności?
— Nie, o nie, panie! — odpowiedział Tomasz z energją — w istocie nie!
— Powiedz, mój Tomaszu, czyż mógłbyś mieć takie utrzymanie, takie ubranie z swej pracy, jakie ja ci daję?
— Pan jesteś dobrym, bardzo dobrym! lecz wolę mieć nędzne ubranie, biedny domek i wszystko biedne, byle własne!
— I ja tak sądzę. A więc za miesiąc, Tomaszu, wrócisz do domu, rozstaniemy się na zawsze — rzekł smutnym tonem. — Zresztą nie widzę przyczyny, dlaczegobyś, otrzymawszy wolność, nie miał mnie porzucić i wrócić do swoich? — dodał trochę weselej, wstał i zaczął przechadzać się po pokoju.
— Nie, póki pan mój nieszczęśliwy, ja go nie porzucę — rzekł Tomasz. — Zostanę, póki mogę być w czemkolwiek użytecznym.
— Póki ja nieszczęśliwy, Tomaszu? — spytał Saint-Clare, spoglądając smutno w okno. — Kiedyż moje nieszczęście się skończy?
— Wówczas, kiedy pan zostanie chrześcijaninem — odpowiedział Tomasz.
— I ty w rzeczy samej nie porzucisz mnie aż do tej chwili, — wyrzekł z uśmiechem Saint-Clare, odwracając się od okna, położył rękę na ramieniu Tomasza. — Ach! dobry, naiwny Tomaszu, nie! tak długo nie będę cię zatrzymywał; tego się nie doczekasz. Idź do swej żony i dzieci i powiedz im, że kocham ich przez miłość dla ciebie!
— Ja wierzę, że się doczekam — rzekł Tomasz ze łzami w oczach. — Pan Bóg przeznaczył pana do pracy...
— Pracę? — zawołał Saint-Clare — a zmiłujże się Tomaszu, powiedz mi, do jakiej pracy jestem zdolny? Chciałbym to wiedzieć.
— Jeżeli człowiek tak biedny jak ja, mam wyznaczoną sobie pracę od Boga; a pan uczony, bogaty, mający tylu przyjaciół, jakże wiele możesz uczynić!
— Ty, jak mi się zdaje, Tomaszu, sądzisz, żeśmy bardzo Bogu potrzebni... — rozśmiał się Saint-Clare.
— Wszystko, co uczynimy dobrego, to dla większej chwały Bożej...
Służący oznajmieniem wizyty przerwał tę rozmowę.
Marja Saint-Clare czuła stratę Ewy tak mocno, jak tylko mogła uczuć. A ponieważ miała zadziwiającą zdolność robienia wszystkich naokoło siebie nieszczęśliwymi, skoro tylko sama miała jaki smutek, słudzy więc mieli ważne przyczyny płakać nad stratą Ewuni, która serdecznem postępowaniem i troskliwym swem pośrednictwem, często ochraniała ich od kaprysnych wymagań matki. Szczególnie biedna, stara