Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.
26
Chata wuja Tomasza

— A jednak Janina chwaliła swoje ciasto, że wyborne.
— Prawda, prawda; pokazywała mi je także i w swej naiwności pragnęła pochwał — i to właśnie dowodzi, że się nie zna na tem... Cały ten dom nie ma wielkiego znaczenia. Oj, paniczu, nie wiesz, jak jesteś szczęśliwy, jakich dobrych masz rodziców!
Tu ciotka Klotylda westchnęła i z uczuciem wdzięczności podniosła wzrok ku niebu.
— Bądź przekonaną, ciotko Klotyldo, że uznaję najzupełniej zalety naszych pasztetów i pudingów. Zapytaj Tomasza Linkolna, jak go ugniewam, gdy mu o nich opowiadam.
Klotylda brała się za boki od śmiechu, upadła na krzesło i śmiała się tak szczerze, że aż łzy puściły się strumieniem po jej czarnych, błyszczących policzkach. A dając malcowi małego klapsa, mówiła głosem urywanym: zabijesz mnie panicz swoim dowcipem. — I znowu wybuchnęła głośnym śmiechem, tak że chłopczykowi naprawdę zdawało się, że jest najdowcipniejszym z ludzi i że rzeczywiście za wiele powiedział.
— To panicz tak wprost Tomkowi powiedziałeś? Ale czy powiedziałeś? — pytała ciotka Klotylda, ucierając łzy. — Mój Boże, to mi zuch! Żartuje sobie z Tomka! O dla Boga, paniczu, przestań żartować, bo się na śmierć zaśmieję?
— Powiedziałem mu: posłuchaj Tomek, powinieneś posmakować pasztetów ciotki Klotyldy — to ci pasztety...
— A szkoda, że ich nie kosztował! — dorzuciła Klotylda, której poczciwe serce przedstawiało sobie natychmiast smutne położenie Tomka Linkolna. — Powinieneś, paniczu, zaprosić go kiedy na obiad, będzie to bardzo pięknie z panicza strony. Nie trzeba się bowiem wynosić nad innych, tego nie usprawiedliwia ani wyższość umysłowa, ani urodzenie, ani majątek.
— Dobrze, w przyszłym tygodniu zaproszę Tomka, a ty, ciotko Klotyldo, nie żałuj trudu; toż to będzie się dziwował... Nakarmimy go, by pamiętał ze dwa tygodnie o naszym obiedzie.
— Koniecznie, koniecznie — przerwała Klotylda zachwycona. — Zobaczysz paniczu, jak go nakarmim! O dla Boga, jak to się przypomni niektóre obiady... pamiętasz paniczu, ten pasztet z kurcząt na obiedzie, któryśmy dawali dla jenerała Noksa? O, wtenczas to o małośmy się nie pokłóciły z panią o skórkę pasztetu. Bo też ja nie rozumiem, co tym paniom przychodzi niekiedy do głowy: czasami właśnie wtedy, gdy lękasz się i drżysz, żeby się udało, wsuną swoje trzy grosze. Pani się chciało, żebym robiła jedno tak, drugie inaczej — aż mi cierpliwości zabrakło... „Pani, mówię jej, chciej tytko spojrzeć na swoje białe rączki a na moje czarne łapy; to już widać Bóg tak chciał, żebym ja się krzątała koło kuchni, a pani siedziała sobie w pokoju“. O mało się wtenczas nie rozgniewałam.
— A co mama na to powiedziała? — spytał Jerzy.
— Co powiedziała? Popatrzała na mnie swemi pięknemi oczami i odpowiedziała: „Zgoda, ciotko Klotyldo; widzę, że masz rację“ — i poszła sobie do pokojów. Już to, co prawda to prawda, pani mogła