dłużej wytrzymać, zasnęłam razu pewnego i za to przyrzekł mię sprzedać najokrutniejszemu panu, jaki być może. A jednak obiecywał poprzednio, że da mi wolność po swojej śmierci.
— Czy masz krewnych? — spytała Ewelina.
— Mam męża, pan mój wynajął go. Mnie tak nagle sprzedali, że nie miałam czasu widzieć i pożegnać się z nim; mam także czworo dzieci. O Boże, Boże, miej litość nad nami! — i biedna zakryła twarz rękoma.
U każdego przy bolesnem opowiadaniu rodzi się chęć niesienia pociechy. Ewelina chciałaby coś powiedzieć; lecz trudno pocieszać, kiedy samą serce boli. Obie jakby ze wspólnej umowy unikały wspomnienia okropnego człowieka, do którego należały i w ręku którego cała ich przyszłość spoczęła.
Religja oświeca swym boskiem promieniem najczarniejsze chwile życia. Mulatka, będąc chrześcijanką, krzepiła się modlitwą; Ewelina była umysłowo wyższą od niej, umiała czytać i pisać. Straszna tu jednak próba dla najgorliwszego nawet chrześcijanina, widzieć się na pozór opuszczonym od Boga, na łasce przemocy nieznającej litości.
Parowiec pędził w górę Czerwonej rzeki, po krętych, mętnych, niespokojnych jej falach. I oko niewolników zmęczyło się, patrząc na monotonne, urwiste brzegi. Nakoniec zatrzymali się przed małem miasteczkiem, gdzie wysiadł pan Legris ze swoim żywym towarem.
Za nędzną bryką, skakającą po nierównej drodze, postępowali opadli zupełnie z sił Tomasz i jego niedoli towarzysze.
W bryce siedział Szymon Legris, a w tyle za nim między pakunkami — obie kobiety, okute razem. Wszyscy z trwożną myślą o przyszłość, prócz pana Legris, zawsze zadowolonego z siebie, dążyli do jego plantacji niezbyt odległej.
Dzika droga wiła się po nieużytych, samotnych puszczach, w których wiatr smutnie jęczał, przedzierając się przez gałęzie sosen; posępne smutne drzewa, odziane czarnym mchem, wznosiły się spiralnie z bagien; czasem się wąż mokasyński przesunął między nimi, zataczając swoje odrażające kręgi około suchych, przez robactwo stoczonych pni, gnijących w niezdrowem, zabójczem bagnie.
Smutna to i ponura okolica, nawet dla oka podróżnego, który ją na dzielnych koniach z pełną kieszenią przebywa, w nadziei rychłego powrotu do rodzinnego ogniska: O! jak musiała się okropną wydać biednym niewolnikom, których każdy krok oddalał od wszystkiego, co kochali, co jedynie uprzyjemniało im życie — a oddalał może na wieki. Można było to łatwo wyczytać w ich smutnych twarzach, w bolesnym wzroku, tęskno spoglądającym na przedmioty, przesuwające się po obu