Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/316

Ta strona została uwierzytelniona.
312
Chata wuja Tomasza

Legris na tabliczce z łupku zapisywał wagę pod imieniem każdego murzyna.
Kosz Tomasza okazał się dostatecznie napełnionym; spokojny więc o siebie, niecierpliwie oczekiwał na kobietę, której pomagał.
Drżąc ze słabości, zbliżyła się nieszczęśliwa. Jej kosz zaważył więcej, jak było wyznaczone; Legris widział to dobrze, lecz krzyknął z udanym gniewem:
— Ach, ty leniwe zwierzę! i znowu nie dość pełny kosz, odejdź na stronę, zaczekaj, zaraz się porachujemy!
Nieszczęśliwa jęknęła rozpaczliwie i upadła na ławkę.
Podeszła Kassy i niedbale, z dumą podała swój kosz. Legris spojrzał na nią pogardliwie, wyzywająco.
Zwróciła swe czarne oczy na niego i drżącemi ustami powiedziała coś po francusku. Nikt jej nie zrozumiał prócz Legrisa, który z djabelskim wyrazem podniósł ręce jak do uderzenia. Nie cofnęła się, nie zadrżała, lecz zmierzyła go wzrokiem pełnem pogardy i wyniosłej dumy, odwróciła się i odeszła.
— A teraz pomówię z tobą, Tomaszu, no, przybliż się — rzekł Legris. — Już mówiłem ci, że nie kupiłem ciebie wcale do zwyczajnej pracy, chcę cię uczynić dozorcą; od tej więc chwili będziesz wprawiał swą rękę do karania. Weźmij tę dziewkę i osiecz ją. Musiałeś często widzieć podobne operacje, nie potrzebujesz zapewne, aby cię tego uczono.
— Daruj pan — odrzekł Tomasz z godnością — spodziewam się, że nie będziesz mię używał do podobnej czynności. Nie jestem przyzwyczajony, nigdym tego nie robił, nie potrafię zrobić... to niepodobna!...
— Tego wnet się nauczysz i innych rzeczy, których jeszcze nie umiesz — rzekł Legris. A chwyciwszy pas ze skóry bawolej, uderzył nim po twarzy Tomasza, i zaczął go okładać, ile mu sił starczyło. — Ha! — zawołał, zatrzymując się dla odetchnienia — teraz nie powiesz, że nie potrafisz tego uczynić?
— Tak, panie — rzekł Tomasz, ocierając ręką krew ciekącą po jego twarzy. — Jestem gotów pracować dzień i noc, pracować póki siły pozwolą, lecz co uważam za złe, tego nie uczynię. Tak, panie! tego nigdy nie uczynię, nigdy!
Spokojny, cichy głos Tomasza, postępowanie poważne, pełne względności, przekonały pana Legris, że Tomasz musi być tchórzem i łatwo da się prowadzić. Gdy wymówił te ostatnie słowa, wszyscy zadrżeli z przestrachu, spojrzeli jeden na drugiego, pomimo woli wstrzymali oddech, oczekując wybuchu gniewu pana Legris. Biedna kobieta, podnosząc złożone ręce, zawołała: — O Panie, Boże mój!
Oniemiał Legris, zdrętwiał na chwilę, widząc tyle zuchwałości w prostym niewolniku, którego kupił za złoto jak bydlę, lecz wkrótce tem większa opanowała go wściekłość:
— Ach, ty przeklęty, czarny zwierzu! ty śmiesz uważać to za złe, co ja ci każę robić! a kto z was, czarne djabły, ośmiela się sądzić, co jest dobrem, a co złem. Ha! co ty sobie myślisz, masz siebie za pana, panie Tomaszu? Śmiesz być mędrszym od swego właściciela i uczyć