Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/323

Ta strona została uwierzytelniona.
319
przez Boecker Stove

oszukał Henryka, wciągnął do domu gry, wprowadził go w długi, jedynie, aby go zmusić do sprzedania mnie; powiedział, że on, Botler, połączył Henryka z inną kobietą, że powinnam zrozumieć, że zadawszy sobie tyle trudu, nie będzie zważał ani na krzyk, ani na łzy, ani też na żadne inne grymasy.
— Uległam, ponieważ miałam ręce związane, — on był panem moich dzieci... Skoro się tylko w czemkolwiek jego woli opierałam, natychmiast groził, że je sprzeda i wówczas stawałam się pokorną, posłuszną jak tego sobie życzył. O, co za straszne życie! Serce moje przepełnione było boleścią bez granic i równąż nienawiścią. Byłam związaną ciałem i duszą z człowiekiem, którego nienawidziłam! Lubiłam głośno czytać Henrykowi, grać, śpiewać... a teraz musiałam robić to wszystko dla kogo innego, o! to była okropna kara. I jednak nie śmiałam mu odmówić, był dla dzieci moich nielitościwy, groźny. Elżbieta była trwożliwą; lecz Henryk miał charakter dumny, popędliwy swego ojca i nikt nie śmiał mu się sprzeciwić. Botler szukał wiecznie z nim zaczepki, znajdował go zawsze winnym, gniewał się nieustannie; byłam więc w ciągłej o syna trwodze. Starałam się nakłonić Henrysia do uległości, bom kochała me dzieci nad życie, lecz wszystkie usiłowania spełzły na niczem. Sprzedał je! Pewnego dnia kazał mi przejechać się konno, i gdym wróciła, nie zastałam moich dzieci. Przyznał się, że je sprzedał, pokazał mi złoto, które wziął za nie. O! wówczas czułam, że wszystko, co było dobrego we mnie, zamarło; bredziłam, przeklinałam, złorzeczyłam ludziom i Bogu, i sądzę, że nędznik ten uląkł się mej rozpaczy; lecz mądrze sobie poradził. Powiedział mi, że choć moje dzieci sprzedane, on może jednak zrobić, że je będę często widywała; a jeżeli się nie uspokoję, one na tem ucierpią. O! można wszystko wymóc na kobiecie, zagrażając jej dzieciom. Jeszcze więc raz uległam, bo robił mi nadzieję, że je odkupi. Tak przeszło kilka tygodni.
— Pewnego dnia, przechodząc niedaleko Kalabuzy, ujrzałam zgromadzony tłum przed drzwiami i usłyszałam głos dziecięcia; nagle mój Henryk wymknął się z rąk dwóch czy trzech ludzi, którzy go trzymali, rzucił się ku mnie i zawisł na mej szyi. Oprawcy biegli za nim, okropnie go łając; jeden z nich, którego fizjognomji w życiu mojem nie zapomnę, zagroził, że to mu nie ujdzie bezkarnie, że go zaprowadzi do Kalabuzy i da mu taką lekcję, której nigdy nie zapomni. Prosiłam, błagałam, — śmiali się ze mnie. Biedny Henryk! jęczał, błagalnie patrząc mi w oczy i tak się mocno uczepił, że oderwano go ode mnie z kawałem mej sukni, porwali go... biedne dziecię krzyczało rozpaczliwie: „matko! matko moja!“ Jeden z tłumu zdawał się odczuwać litość nade mną. — Ofiarowałam mu wszystkie pieniądze, jakie miałam, prosząc go, aby pomógł mi w tej sprawie. Lecz pokiwał głową i rzekł: „właściciel dziecka upewnia, że ono zawsze było zuchwałe, nieposłuszne, że chce je ukarać!“ Uciekłam, słyszałam wciąż bolesny, rozdzierający krzyk mego syna. — Wchodzę do salonu, znajduję tam Botlera, opowiadam mu całą rzecz, proszę, zaklinam, błagam, aby poszedł i wstawił się za synem moim. Odpowiedział mi, śmiejąc się, że syn mój zasłużył na karę, że trzeba