Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/351

Ta strona została uwierzytelniona.
347
przez Boecker Stove

— Oto masz, psie! — zawołał. — Ha, jak ci teraz! co? przyjemnie? — pytał drwiąco.
Lecz uderzenia padały tylko na ciało, a wcale nie dotykały jak dawniej serca. Tomasz był zupełnie spokojny, uległy i Legris musiał wyznać przed sobą, że wielką część swej władzy nad pokornym niewolnikiem utracił na zawsze. Gdy Tomasz wszedł do swej chaty, i Legris zawrócił na powrót swego konia. Nagły promień, błysk sumienia, który często nawiedza najwystępniejsze, najczarniejsze dusze, uderzył umysł Legrisa; pojął, że sam Bóg stanął między nim i jego ofiarą, i zaczął złorzeczyć, bluźnić Bogu. Pokorny, cichy, wzgardzony niewolnik, którego żadne groźby, żadne okrucieństwa nie mogły zachwiać, obudzał w nim niepokój.
Tomasz był przejęty współczuciem dla nędzarzy, którzy go otaczali. Uczucie boleści osobistej zamarło w nim; lecz paliła mu pierś gorąca chęć przelania za towarzyszów swej niewoli choć części tego niewyczerpanego skarbu, tej pociechy, spokoju, które się z nieba zlewały na niego. Rzadko okoliczności temu sprzyjały; lecz idąc i wracając z plantacji i w czasie samej pracy, podawał rękę pomocną zmęczonemu, zbolałemu, zrozpaczonemu towarzyszowi. Z razu te biedne istoty zaledwo mogły go pojąć, lecz postępowanie Tomasza, trwające całe tygodnie, miesiące, musiało nakoniec poruszyć struny, tak długo milczące w odrętwiałem ich sercu. I ten dziwny człowiek, cierpliwy, cichy, zawsze gotów pomagać, nie prosząc wcale sam o pomoc; trzymając się na uboczu, był ostatnim i otrzymywał najmniej, a jednak był gotów i tą odrobiną dzielić się z potrzebującym; w chłodne noce chętnie oddawał swoje przykrycie biednej kobiecie, drżącej od zimna; napełniał kosze słabszych, nie zważając, co może go spotkać za to; znosząc najokropniejsze prześladowania wspólnego ich tyrana, do jego przekleństw nie łączył swoich, za obelgi nie odpowiedział obelgą; człowiek ten nakoniec pozyskał przeważny nad nimi wpływ. Kiedy naglący czas pracy przeszedł, niektórzy niewolnicy, mając wolną niedzielę, zbierali się u Tomasza, aby słuchać jego opowiadania o Zbawicielu, wspólnie z nim śpiewać i modlić się; lecz Legris nie dopuszczał tego, z przekleństwem na ustach i bluźnierstwem rozpędzał ich.
Z jakim zapałem, zachwytem biedne istoty, dla których to życie ziemskie było smutną i uciążliwą podróżą ku nieznajomemu celowi, przyjmowały wieść o miłosiernym Odkupicielu i ojczyźnie wiecznej! Misjonarze upewniają, że plemię afrykańskie odznacza się szczególniejszą wrodzoną powolnością i gorącym zapałem w przyjmowaniu Ewangelji. I rzeczywiście, ich natura jest dziwnie wierząca. Słowo prawdy rzucone przypadkowo, zaniesione jakimś pomyślnym wiatrem w te serca naiwne, niewykształcone, jakże często wydają owoce daleko obfitsze, aniżeli u nas, przy najstaranniejszej uprawie.
I dusza tej biednej mulatki, której wiara wygasła pod nawałem nieszczęść i niesprawiedliwości, ożywiła się, słysząc z ust pokornego Tomasza pieśń pobożną. Przypomnijmy, że nawet dziki i napół obłąkany umysł Topsy uspokoił się, złagodniał pod tym opatrznym wpływem.