Słowa te doleciały do uszu umierającego, poruszył lekko głową, i uśmiechnął się słodko.
Łzy potoczyły się po szlachetnej twarzy młodzieńca, pochylonego nad łożem konającego, łzy przynoszące chlubę męskiemu sercu.
— Drogi wuju Tomaszu, spojrzyj... przemów choć raz ostatni!... spojrzyj na mnie!... toż twój mały Jerzy, twój panicz, już mnie nie poznajesz?
— Jerzy, panicz mój — wymówił słabym głosem i otworzył nieprzytomne oczy. — Jerzy, Jerzy!... — powtórzył i myśl jego błąkała się w promieniach przeszłości.
Nakoniec zaczęło się powoli rozjaśniać w duszy jego. Wzrok błądzący zaczął nabierać pewności, oczy się rozjaśniły, rysy przybrały wyraz życia, słabe ręce się skrzyżowały jak do modlitwy i dwie duże łzy potoczyły się po czarnych policzkach.
— Chwała Ci, Panie! to... ach! tak... to... tego właśnie mi jeszcze brakowało!... Oni nie zapomnieli o mnie!... Ach, to dodaje mi życia... to rozwesela biedne moje stare serce! — Teraz... o! umieram spokojnie!... Przedwieczny Boże, przyjmij duszę moją...
— Nie! ty nie umrzesz! ty nie możesz umrzeć! Nie myśl o tem; ja przybyłem, aby cię wykupić; ja cię zabiorę z sobą; — zawołał Jerzy gwałtownie.
— O paniczu!... przybyliście zapóźno;... Chrystus już mię wykupił.... woła mnie do Swego mieszkania... Ja tam pospieszam... lepiej do nieba niż do Kentucky!
— O nie! nie! nie umrzesz! to mię zabije! Serce mi pęknie, myśląc o tem, co ty wycierpiałeś, widząc ciebie leżącego w tej okropnej szopie, o biedny! biedny mój przyjacielu!
— Nie nazywaj mnie, paniczu, biednym — rzekł Tomasz głosem poważnym. — Byłem biednym nędzarzem... ale poprzednio... To już przeszło... przeszło już... Teraz jestem u wrót wiecznej chwały... O paniczu... Chrystus Pan dał mi zwycięstwo!... Chwała Imieniowi Jego!...
Jerzy uderzony powagą i energją, z jaką Tomasz te przerywane słowa wymawiał, patrzał na swego starego przyjaciela z głęboką czcią.
Tomasz ścisnął mu rękę i za każdym wyrazem odpoczywając, mówił zwolna dalej:
— Nie trzeba mówić Klotyldzie... biedna!... dla niej to... okropne udręczenie... Powiedz jej, paniczu, tylko... że znaleźliście mię... bliskim chwały wiecznej i... że nie mogłem... już pozostać dla nikogo... Powiedzcie jej... że Pan Bóg był ze mną zawsze... wszędzie! Ach... O biedne dzieci!... a mała!... Moje stare serce... często pękało od żalu po nich!... powiedz panu i pani... że ich zawsze kocham... Także wszystkim... w starym, drogim domu... czyż wy nie wiecie,... że ja kocham ich... wszystkich... kocham wszystkich, wszystkich i wszędzie,... cały jestem przejęty miłością!... O paniczu!... jakie wielkie szczęście... być chrześcijaninem!...
W tej chwili Legris, błądzący z miną obojętną przed drzwiami szopy, rzucił ponury, pełen złości wzrok wewnątrz i oddalił się.
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/371
Ta strona została uwierzytelniona.
367
przez Boecker Stove