kona, już ja to wiem, jak to się dzieje. Lepiej nam trzymać z panią... wierzaj mi, że lepiej.
Czarny Samuel poskrobał się po głowie, w której chociaż może nie gościła głęboka mądrość, ale było wiele instynktowego przeczucia, zrozumiał więc, czyja strona silniejsza.
— Nigdy nie trzeba się wygadywać, nigdy... — mruczał sobie pod nosem, — na tem świat stoi! I ten wyraz na tem powiedział z takim przyciskiem i poszanowaniem dla swej głębokiej filozofji, jakby w istocie wiedział, na czem świat stoi i wniosek swój na długich spostrzeżeniach opierał.
— A ja myślałem, że pani wszystkich nas wyprawi w pogoń za Elżbietą — rzekł w zamyśleniu.
— Rozumie się i ona chciałaby mieć z powrotem Elżbietę — odparł Andrzej. — Czyż tego pojąć nie możesz, głupi murzynie, że pani nie chce, żeby Haley zabrał z sobą małego Henrysia?...
— Ho, ho! — krzyknął Samuel takim głosem, jakim krzykają tylko murzyni.
— Jeszcze ci coś powiem — dodał Andrzej — żebyś pospieszał z końmi: pani już o ciebie pytała, a ty sobie stoisz i wygrzewasz się na słońcu.
Samuel pobiegł z pośpiechem i wkrótce wrócił, prowadząc Bellę i Jerry galopem; zeskoczył z siodła i postawił konie głowami ku ścianie. Wierzchowiec pana Haley był młody i lękliwy; począł więc rżeć, skakać, kopać i stawać dęba.
— Patrzcie, jaki dziki! — odezwał się Sam, a po czarnej jego twarzy przebiegł szyderczy uśmiech. — Poczekaj, ja cię uspokoję!
W pośrodku dziedzińca roztaczał konary rozłożysty buk; cała darnina pod drzewem była zasłana trójgraniastemi orzechami. Samuel podniósł jeden, zbliżył się do konia, zaczął go głaskać, a poprawiając siodło, wsunął pod nie orzech. Najmniejszy ciężar, wciskający ostre brzegi orzecha w skórę drażliwego zwierzęcia, mógł je doprowadzić do szaleństwa, nie zostawiając żadnych śladów zadraśnięcia.
— Doskonale — wyszeptał, oglądając się dokoła i dziwacznie wykrzywiając twarz. W tej chwili wyszła pani Szelby na balkon i kiwnęła na Samuela. Samuel poszedł z taką pokorą, jak to czynią ludzie starający się o posadę.
— Czemu przychodzisz tak późno? Kazałem ci powiedzieć przez Andrzeja, żebyś się spieszył.
— O dla Boga, dobra pani, czyż to konie tak łatwo połapać? Zabiegły, Bóg wie gdzie, aż na sam koniec łąki..
— Samuelu, ja ci tyle razy mówiłam, żebyś nie wzywał imienia Pana Boga twego nadaremno, — to grzech!
— Ach, jak Boga kocham, już więcej nigdy tego nie uczynię, spamiętam to sobie.
— Masz tobie, poprawiłeś się.
— Czyż doprawdy? O dla Boga! już nie wiem, jak się to stało.
— Trzeba się wystrzegać, mój Samuelu.
— Niech mi pani pozwoli tylko odetchnąć, już będę uważniejszy.
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.
43
przez Boecker Stove