Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.
52
Chata wuja Tomasza

Zważcie tylko, w jak opłakanym stanie znajduje się dusza takiego nieszczęśliwego, który się takich dopuszcza występków. Kobieto, dziękuj Bogu, że nie jesteś im podobna. O, niech mię lepiej sprzedadzą po tysiąc kroć razy, niżbym miał grzechy jego przejąć na siebie.
— Niech nas Bóg od tego zachowa! — dodał Jacek. — Czyż nie prawda, Andrzeju?
Andrzej kiwnął głową na znak zgody.
— Bardzo się cieszę — odrzekł Tomasz — że nasz pan się namyślił i nie wyjechał dziś z rana; toby mię bardziej bolało, niż wiadomość, że mię sprzedał. Dla niego niema może znaczenia odjechać i nie pożegnać się ze mną; a mnie toby bardzo było przykro, znałem go jeszcze małem dzieckiem. Dzięki niech będą Bogu, widziałem już swojego pana i bez szemrania zgadzam się z losem. On musiał tak postąpić, bo inaczej trudno było poradzić; lękam się tylko, że beze mnie majątek poniesie jeszcze większe straty materjalne, że się zrujnuje. Gdzież mu tam samemu dojrzeć wszystkiego. A młodzi panicze, choć to i walni chłopcy, ale to roztrzepane, lekkomyślne. To mnie tylko smuci i niepokoi.
Właśnie w tej chwili dał się słyszeć dzwonek, Tomasza zawołano do pokoju.
— Tomaszu — rzekł doń pan łagodnym głosem — muszę ci powiedzieć, żem się zobowiązał zapłacić temu panu tysiąc dolarów kary, skoro nie stawiłbyś się tam, gdzie cię przeznaczy. Oddala się on za interesami; dzień dzisiejszy do ciebie należy — możesz sobie iść, gdzie ci się podoba.
— Dziękuję panu, — odrzekł Tomasz.
— Tylko nie zapomnij, dorzucił handlarz, — że ja twemu panu nie daruję ani feniga, skoro cię nie znajdę na miejscu. Co do mnie, żadnemu z was nie ufam. Każdy murzyn podstępny jak wąż.
— Panie — odezwał się Tomasz głosem uroczystym. — Miałem wtenczas lat ośm, gdy stara pani przywołała mnie i pozwoliła mi wziąść was na ręce; pan liczyłeś zaledwie rok życia. Powiedziała mi: „to twój młody pan, pilnuj go i służ mu“. A teraz pozwól mi pan siebie zapytać, czy kiedy skłamałem? czy byłem nieposłuszny, mianowicie od czasu, jak zostałem chrześcijaninem?
Pan Szelby był wzruszony do łez.
— Mój zacny Tomaszu! Bóg widzi, że to święta prawda... Gdyby smutna konieczność mnie nie zmuszała, nigdybym cię za żadne skarby nie sprzedał.
— Bądź przekonany, Tomaszu, że cię wykupimy, — dodała pani Szelby. — To tak pewno, jak to, żem ja chrześcijanka... byleśmy tylko zebrali cokolwiek pieniędzy... Panie Haley, nie odmawiaj mi pan tego, chciej mnie zawiadomić, komu go sprzedasz.
— Z największą chęcią, za rok go przyprowadzę; skoro wam taki drogi, będziecie go mogli odkupić.
— Załatwimy interes tak, że pan na tem nie stracisz — dorzucił pan Szelby.
— Bardzo dobrze! — Mnie wszystko jedno, komu go sprzedam. Sprzedać, kupić, odprzedać... to moje rzemiosło, — byle tylko przy