Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.
55
przez Boecker Stove

— Znam was, ptaszki! — odezwał się Haley, — ale mimo waszych szeptów nie dam się odwieść od tej drogi, — milczcie więc!
— Jak się panu zda! — odpowiedział Sam, mrugając znacząco na Andrzeja, który o mało znowu na głos się nie rozśmiał.
Sam był w doskonałym humorze. Udawał, jakoby śledził dokoła okolicę, to że na wierzchołku dalekiego wzgórza spostrzegł postać niewieścią, to znowu kazał patrzeć Andrzejowi w dolinę, że widzi migocący kapelusz kobiety; to znowu, gdy przejeżdżali koło gęstwin leśnych, zwracał uwagę, że Elżbieta mogła tutaj się ukryć.
Uwagi te wypowiadał zwykle w miejscach, gdzie były największe chęchy i grudy. I tak utrzymywał pana Haley’a w ciągłem rozdraźnieniu.
Po godzinie jazdy, kompanja nasza dojechała do niewielkiej polany, na której wznosiły się budowle farmy, pustej w obecnej chwili, bo wszystko, co żyło, pracowało w polu.
Jechać dalej było niepodobna.
— A co, panie, czy nie miałem słuszności? — zapytał Sam tonem obrażonej niewinności. — Pan tu przyjezdny i chce lepiej znać drogi od nas, którzyśmy się tu rodzili i tu wyrośli.
— Łotrze! — krzyknął Haley, — tyś wiedział na pewno!
— Przecież panu mówiłem, a pan nie chciałeś wierzyć, że droga zagrodzona i że niepodobna będzie przejechać... Andrzej świadkiem.
Samuel mówił prawdę, trudno mu było zaprzeczyć. Nieszczęśliwy handlarz, pomimo całej wściekłości, musiał ją zgłuszyć w sobie, a zawróciwszy konia, powrócić na gościniec.
Elżbieta miała już czas ułożyć do snu swego małego Henrysia, gdy trzej jej prześladowcy podjeżdżali ku wiosce. Samuel jechał przodem, jego bystre oko dojrzało Elżbietę stojącą przy oknie i patrzącą zupełnie w inną stronę, Haley i Andrzej pozostali trochę w tyle. W tak krytycznej chwili, Sam zrzucił z głowy kapelusz, i udając, że wiatr mu go zerwał, krzyknął przeraźliwie i zwrócił tym sposobem uwagę Elżbiety na siebie.
Elżbieta, spostrzegłszy jeźdźców, cofnęła się przerażona.
Jeźdźcy przejechali tuż pod oknem i zatrzymali się u drzwi tawerny. Elżbieta ujrzała Haleya. Wiszące nad nią niebezpieszceństwo dodało jej nowych sił, pochwyciła dziecię i przez boczne drzwiczki zbiegła ze schodów, wiodących ku rzece. Haley, spostrzegłszy uciekającą, zeskoczył z konia, zawołał na towarzyszy i popędził w ślad za nią, jak pies gończy. W okropnej tej chwili zdawało jej się, że dostała skrzydeł, już dobiegła do brzegu. Prześladowcy jej byli tuż, tuż za nią. Ożywiona duchem, jakiego Bóg udziela będącym blisko rozpaczy, z przeraźliwym krzykiem skoczyła z wysokiego brzegu na jednę z kier. Sam i Andrzej widząc to, mimowoli stanęli przerażeni i wznieśli ręce w górę.
Kra zachwiała się i pękła pod jej ciężarem; lecz Elżbieta nie zatrzymała się ani chwili, lecz z rozpaczliwym krzykiem i dobywając wszystkich sił, przeskakiwała z jednej kry na drugą — niebezpieczeństwo dodawało jej siły. Okropnym był widok tej nieszczęśliwej kobiety, idącej w zapasy z rozhukaną naturą; obuwie jej zdarło się, każdy krok krwią swą znaczyła, a jednak przezwyciężyła wszystkie trudności.