Nie czuła bólu, ani zmęczenia, lecz biegła dalej, aż ujrzała jakby półsenna przeciwległy brzeg rzeki Ohio i jakiegoś człowieka, który podał jej rękę i pomógł wdrapać się na również stromy brzeg, jak ten, z którego zeskoczyła.
— Dzielna z ciebie dziewczyna, niema co mówić! — odezwał się nieznajomy. Elżbieta poznała po głosie znajomego sobie dzierżawcę farmy, który kiedyś mieszkał niedaleko od domu jej państwa.
— Panie Symmes! ratuj mnie pan, na miłość Boską, ukryj mnie! — błagała Elżbieta.
— Cóż się stało, na Boga? — zapytał pan Symmes, ty byłaś u państwa Szelby...
— Moje dziecię... jedyne dziecię... sprzedał! Tam na brzegu stoi jego właściciel!... Ratuj mię pan! — wołała, wskazując z przerażeniem na drugi brzeg rzeki. — O panie Symmes! pan także masz syna?...
— Mam, mam! — rzekł Symmes, pomagając jej podejść po urwistym brzegu w górę. — No, niema co mówić, odważna z ciebie dziewczyna; lubię takich ludzi... dzielna dziewczyna.
Gdy się wdrapali na górę, pan Symmes zatrzymał się.
Serdeczniebym pragnął ci pomóc, ale nie miałbym gdzie cię ukryć, mogę tylko służyć radą. Ruszaj tam! — mówiąc to, wskazał duży, biały dom, stojący przy głównej ulicy wioski, trochę opodal od innych zabudowań. — Idź, znajdziesz tam poczciwych ludzi, co zawsze gotowi pomóc bliźniemu.
— Niech wam Bóg nagrodzi! — z wdzięcznością odrzekła Elżbieta.
— Niema za co! — odpowiedział Symmes.
— Ale pan nikomu nic nie powiesz, wszakże prawda?...
— A do licha! za kogo to mnie masz? Cóż to, czy ja szpieg?... Tyś dzielna kobieta, zdobyłaś sobie prawo do wolności, i Bóg pozwoli ci ją znaleźć.
Elżbieta przycisnęła dziecię do piersi i poszła dalej prędkim, pewnym krokiem. Pan Symmes nie ruszając się z miejsca, patrzał w ślad za nią.
— Szelby może mi zarzucić, że tak dobrzy sąsiedzi nie postępują... Ale jakże tu inaczej uczynić? Toć i Szelby, gdyby spotkał moją niewolnicę w takich okolicznościach, nieinaczejby sobie postąpił... Nie mogę przecież patrzeć z zimną krwią na polowanie na ludzi... a oprócz tego, cóż ja mam za obowiązek łapać cudzych niewolników?
Haley przypatrywał się skonfudowany całej tej scenie, aż Elżbieta nie skryła się za wzgórkiem; wtedy odwrócił się i spojrzał badawczo na Sama i Andrzeja.
— To mi sztuka nie lada! — rzekł Sam.
— Chyba djabła ma ta dziewka w sobie! — odrzekł Haley. — Skakała po krach, jak dziki kot.
— Chyba nie będziesz pan żądał, żebyśmy gonili za nią; na to się nikt nie odważy — odezwał się Sam, tłumiąc w sobie śmiech.
— Ty się śmiejesz? — mruknął handlarz, patrząc groźnie Samuelowi w oczy.
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.
56
Chata wuja Tomasza