— jak im zaimponuję! Dziś nazywam się panem Tik z Nowego Orleanu; jutro się zjawiam jako plantator z nad rzeki Perłowej, na której u mnie pracuje siedmset murzynów, a później uchodzę za krewniaka Henryka Kleem. Każdy z nas ma wyłączną jaką zdolność. Loker naprzykład umie doskonale się bić, ale wyłgać się nie potrafi, już to nie w jego naturze. Boże miłościwy, chciałbym spotkać drugiego, coby tak jak ja umiał zręcznie gadać pod przysięgą, właśnie to, co potrzeba do interesu, coby z taką pobożnie ułożoną fizjognomią plótł niestworzone historje i nigdy się nie zaciął, i nie splątał w świadectwach. Chodźcie o zakład, że oszukam najzręczniejszych sędziów i potrafię się wywinąć z najbardziej zaplątanej sprawy. Czasami aż wstyd mieć do czynienia z takimi prostakami! Toć to się marnuje tylko talent napróżno, bo człowiek niema gdzie zastosować swoich świetnych pomysłów.
Tomasz Loker, którego czytelnicy poznali jako człowieka myślącego powoli i ociężałego, niełatwo dającego się przekonać, przerwał niespodziewanie Marksowi i uderzając potężną swą pięścią w stół, krzyknął:
— Dobrze! zrobimy.
— Na Boga, człowieku, szklanek dlatego tłuc nie potrzebujesz — zawołał Marks. — Zachowaj pięście swoje na później, łatwo się przydać mogą.
— Chwilkę panowie — przerwał Haley — czy i ja będę miał udział w zysku?
— Czy ci tego mało, że ci oddamy chłopca? — huknął Loker. — Czegoż więcej chcesz?
— Skoro nastręczam wam interes, to także coś warte; musicie mi dać przynajmniej dzisięć procent od czystego zysku.
— Czy tak? — zaryczał Loker, a zakląwszy straszliwie, uderzył znowu pięścią w stół. — Chciałbyś nas wywieść w pole co? Sądzisz może, że z Marksem będziemy gonili niewolników dla przyjaźni ludzi takich jak ty, a sami wychodzili z gołemi rękoma. Ani mi się śni. Dziewka, jak ją złapimy, będzie nasza, a ty stul gębę, bo weźmiemy obydwojga, któż nam może przeszkodzić? Czyś nam nie wskazał drogi? A polować możemy tak samo, jak ty. Gdyby który z was, Szelby albo ty, chciał nam zwierzynę z przed nosa sprzątnąć, to jeno pilnujcie dawniejszych kuropatewek, żebyście nie potrzebowali daremnie ich szukać — ich, albo nas...
— No mniejsza o to, zgoda — odpowiedział Haley, widząc, że sprawa niepomyślny bierze dlań obrót. — Odszukajcie tylko chłopca i dziewkę — to już wasza rzecz! Przecież nie pierwszy raz załatwiamy z sobą interesy. Loker! wiesz przecie, że zawsze wierzyłem ci na słowo.
— Prawda, bo też nie znam waszych wykrętów, w rachunkach nie okpiłbym nawet djabła, wszakże tak jest, Haley? Gdy co obiecuję, to umiem słowa dotrzymać... No i cóż?...
— Tak, tak, — odrzekł Haley — jeżeli mi oddasz za tydzień chłopca w pewnem przez ciebie oznaczonym miejscu, nie będę miał do ciebie żadnej pretensji.
— Ale to nie wszystko — przerwał Loker. — Nie sądź, że pracując z tobą razem w Naczez, niczego się nie nauczyłem. Jeżeli mi nie
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.
62
Chata wuja Tomasza