nocnych stanach są psy mało przydatne, bo tu pomagają uciekającym murzynom, a co gorsza, przewożą ich na koniach. Psy są nieocenione na plantacjach, gdzie, jeśli murzyn ucieka, to tylko pieszo.
— A więc w drogę! — odezwał się Loker, który wyszedł przed chwilą do szynkowni, aby tam zasięgnąć języka. — Człowiek, mający nas przewieźć, już przyszedł. A więc ruszajmy, Marks!
Szanowny pan Marks obejrzał się z żalem po pokoju, który musiał opuścić; niechętnie wypełniał rozkaz i dlatego powoli wybierał się w drogę. — Haley po kilku słowach rozmowy, z widocznem nieukontentowaniem, wyliczył na dłoń Lokerowi pięćdziesiąt dolarów; poczem dostojni wspólnicy pożegnali się i rozeszli.
Podczas kiedy w gospodzie odbywała się codopiero opisana scena, Sam i Andrzej wracali do domu w nader wesołem usposobieniu. Mianowicie Sam nie mógł ukryć swego zadowolenia.
Wesołość Sama nie miała granic, — to wykrzykiwał z nadmiaru radości, to wywijał rękoma i z głośnem hura! przerzucał się na koniu, to twarzą do łba końskiego, to do ogona. Czasami poważniał i zaczął tłómaczyć Andrzejowi miejsca z Pisma św., ale wybuchy radości brały górę, których, jako dziecko natury, nie umiał ukryć. Pędzili więc dalej co koń wyskoczy, a Sam krzykał wesoło, a odwieczne lasy odpowiadały mu również radosnem echem. Niedługo zatętniły kopyta końskie na żwirówce, wiodącej do domu państwa Szelby.
— To ty, Sam? — zapytała pani Szelby, wybiegłszy na balkon. — A gdzie oni?
— Pan Haley został w gospodzie, bardzo się zmęczył, więc odpoczywa...
— A Elżbieta?
— Przeszła za Jordan i można powiedzieć, że jest w ziemi Chanaan.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała pani Szelby, drżąca od strachu, nie mogąc zrozumieć rzeczywistego znaczenia odpowiedzi Sama.
— Bóg przyszedł w pomoc nieszczęśliwej: Elżbieta przeszła przez Ohio tak cudownym sposobem, jakby ją Pańscy Anieli na skrzydłach przenieśli.
Sam, rozmawiając z panią, udawał zwykle pobożnego i używał zwrotów biblijnych.
— Chodź do pokoju, Sam — odezwał się pan Szelby, który wyszedł w tej chwili na werandę; — opowiesz o wszystkiem, o co cię pani pytać będzie... Chodźmy Emiljo, — dodał, obejmując w pas małżonkę. — Drżysz cała, możesz się przeziębić; czemu, mój aniele, bierzesz tak wszystko sobie do serca?
— Czemu? Przecież jestem kobietą, jestem matką... Kiedyś powoła nas Bóg do odpowiedzialności za niedolę tej nieszczęśliwej... Miłosierny Boże, racz nam grzech ten przebaczyć.
— Jaki grzech, Emiljo? Zrobiliśmy, co było koniecznem... zważ sama...
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.
67
przez Boecker Stove