czegośmy dożyli! Zabraniają nakarmić i przyjąć pod strzechę nieszczęśliwych, właśnie dlatego, że całe życie dręczeni są prześladowaniem.
— Nigdyśmy nie powinni pozwalać sercu wziąść przewagi nad rozsądkiem. Nie jest to kwestja życia prywatnego; wiąże się ona z przyszłością całego społeczeństwa: masy ludu do tego się stopnia rozhukały, że dla poskromienia ich winniśmy nakazać sercu milczenie.
— Nie, mężu, polityki waszej nie rozumiem; wiem tylko tyle, ilem się z katechizmu mogła nauczyć, a tam napisano: żem winna łaknącego nakarmić, pragnącego napoić, nagiego przyodziać, strapionego pocieszyć. Pójdę więc za tym głosem.
— A cóż będzie, gdy swem postępowaniem sprowadzisz na cały kraj nieszczęście?
— Posłuszeństwo woli Bożej nie może być źródłem niedoli. Napróżnobyście mię chcieli przekonać. Zawsze lepiej postępować tak, jak Chrystus przykazał.
— Posłuchaj mnie, Maryniu, dowiodę ci...
— Daremna praca, chociażbyś przez całą noc wysilał się na argumenty, niczego mi nie dowiedziesz. Powiedz mi lepiej, czybyś się zgodził odpędzić od progu domu swojego człowieka nieszczęśliwego, umierającego z głodu i zimna, dlatego tylko, że jest niewolnikiem? No i cóż? Czy mógłbyś tak postąpić?
Prawdę mówiąc, nasz senator miał serce zacne, któreby mu nie pozwoliło odepchnąć cierpiącego, — a co gorsza, żona wiedziała o tem i właśnie uderzyła w najsłabszą stronę, napadła na bezbronnego. Próżno więc uciekał się do półśrodków obrony, byle tylko wygrać na czasie. Pani Berd widziała zakłopotanie swego przeciwnika i nie zaniechała skorzystać ze sposobności.
— Chciałabym widzieć, jakbyś się wziął do tego. Jestem bardzo ciekawa, czy byłbyś w stanie wypchnąć za drzwi kobietę znękaną na mróz i zawieję, lub nawet... wtrącić do więzienia.
— Bez wątpienia, byłby to dla mnie niesłychanie przykry obowiązek.
— Obowiązek?! O, nie nazywaj tego obowiązkiem. Przecież wiesz dobrze, że tak nie jest i być nie może. Kto chce, żeby od niego nie uciekali niewolnicy, niech się z nimi dobrze obchodzi, — takie jest moje zdanie! Żebyśmy mieli niewolników — mam nadzieję, że tego nigdy nie będzie — tobyśmy potrafili powstrzymać ich od ucieczki, nieprawdaż, mężu? Przecież od dobrego pana nikt nie ucieka. A ci, co uciekają, tyle mają do znoszenia... głód, chłód, prześladowanie, strach, nędzę, iż grzechemby było powstawać przeciw nim! A chociażby prawa mi to nakazywały; ja takich praw nie usłucham, nigdy ich nie uznam!
— Ale proszę cię, mówmy o tem rozsądnie.
— Wy, panowie politycy, bardzo pięknie i obszernie o wszystkiem rozprawiacie, — a później sami nie chcecie temu wierzyć, czegoście dowodzili. O, znam was doskonale. Nie, mój drogi, próżnobyś się biedził mnie przekonać, ty również tak jak ja, nie możesz wierzyć, że sprawiedliwość tak ci nakazuje postępować, i zaręczam, że przy pierwszej lepszej okoliczności postąpiłbyś wbrew barbarzyńskiemu prawu.
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.
71
przez Boecker Stove