Pan Berd pomógł jej wsiąść do powozu, a pani Berd przybliżyła się do samych drzwiczek i ścisnęła ze współczuciem wyciągniętą przez okienko rękę równie pulchną i białą, jak jej samej.
Elżbieta wpatrzyła się swemi dużemi, czarnemi oczami w twarz pani Berd, chciała coś powiedzieć, usta się poruszyły, lecz głosu zabrakło od silnego wzruszenia. Wtedy podniosła oczy ku niebu z takim wyrazem, który na wieki zostaje w pamięci, i posunęła się bezsilnie na swoje miejsce, zakrywając twarz dłońmi.
Drzwiczki stuknęły, powóz zaturkotał i potoczył się po drodze.
∗ ∗
∗ |
Już była późna noc, kiedy powóz zabłocony, rozturkotany zatrzymał się przed gankiem domu obszernej farmy. Długo musieli się dobijać, nim gospodarz drzwi otworzył. Był to wysoki, barczysty mężczyzna, ubrany w czerwoną, flanelową bluzę; rozczochrane włosy koloru jasno-ryżego, od kilku dni niegolona broda, nadawały jego fizjognomji wyrazu nie nazbyt budzącego zaufanie. Ze świecą w ręku, w górę podniesioną, przypatrywał się ciekawie naszym podróżnym. Senator niemało miał kłopotu, wytłómaczyć mu powód przyjazdu. W czasie kiedy gospodarz farmy stara się zrozumieć objaśnienia senatora, zapoznajmy się z nim bliżej.
Stary, zacny Jan van Tromp był niegdyś zamożnym farmerem i posiadaczem murzynów w stanie Kentucky. Chociaż na pozór wyglądał jak niedźwiedź, pod tą grubą jednak i szorstką powłoką kryło się do poświęcenia zdolne i prawdę miłujące serce. W przeciągu kilku lat z tajoną boleścią był świadkiem stosowania systemu równie zgubnego dla gnębionego, jak i dla gnębiącego. Lecz cierpliwość jego wyczerpała się: nie mógł dłużej znosić widoku, krwawiącego jego poczciwe serce. Pewnego pięknego dnia przeprawił się za Ohio, kupił kawał żyznego pola, dał wolność swoim murzynom, pozwalając im osiedlać się na zakupionym gruncie, a sam zamieszkał w niewielkiej farmie, gdzie spożywał chleb zarobiony w pocie czoła, ale z czystem sumieniem.
— No i cóż, przyjacielu, — zagadnął senator — czy masz odwagę dać przytułek kobiecie i dziecięciu, za któremi pędzą prześladowcy, jak psy gończe?
— A czemużby nie?... — odrzekł van Tromp z pewnym znaczącym przyciskiem.
— Spodziewałem się tego — odrzekł senator.
— Niechno który raczy do mnie zawitać, bardzo proszę! — ciągnął dalej farmer, prostując swe atletyczne barki, — bardzo proszę, jestem gotów na ich przyjęcie, ja i sześciu moich chłopców... a to nie karły... bardzo proszę... Powiedz im pan, że mi wszystko jedno, o jakiej porze raczą mnie zaszczycić.
Mówiąc to, rozczesywał palcami splątane włosy i rozśmiał się serdecznie.
Upadająca od znużenia, na wpół martwa Elżbieta, miała zaledwie dosyć sił, by się dowlec z dziecięciem na ręku do drzwi. Ponury farmer podniósł świecę, wpatrzył się w jej twarz, mruknął kilka słów współ-