w puklach na czoło, rysy regularne, arystokratyczne; nos kształtny, ruchy pewne, zgrabne. Robił wrażenie człowieka z wyższych sfer.
Wchodząc do izby, lekkiem skinieniem głowy wskazał służącemu, gdzie ma złożyć rzeczy, a skłoniwszy się grzecznie całemu towarzystwu, z kapeluszem w ręku, zbliżył się do kantorka gospodarza i wymienił swe nazwisko: Henryk Butler z Oklandu, w hrabstwie Szelby. Potem odwróciwszy się obojętnie, podszedł ku miejscu, gdzie był przybity plakat, i przeczytał go.
— Jim, — rzekł, zwracając się do służącego, — zdaje mi się, że w Bernau spotkaliśmy człowieka, do którego niniejszy rysopis dałoby się zastosować.
— Rzeczywiście, — odpowiedział Jim, — nie zauważyłem jednak, czy ma znak na ręce.
— I ja tego nie zauważyłem — rzekł podróżny, poziewując; zbliżył się znowu do gospodarza i poprosił o osobny pokój, ponieważ chciałby napisać kilka pilnych listów.
Gospodarz, uosobiona grzeczność, posłał aż siedmiu murzynów, starych i młodych, mężczyzn i kobiet, małych i wielkich, którzy porwali się z miejsca, jak stado spłoszonych kuropatw, i dalejże krzątać się, popychać, spiesząc się, aby przygotować pokój dla nowoprzybyłego gościa, który tymczasem siedział najspokojniej w pośrodku izby i rozpoczął jakąś obojętną rozmowę z najbliższym swoim sąsiadem.
Od chwili wejścia do sali nowoprzybyłego gościa, fabrykant Wilson nie spuszczał zeń wzroku, przypatrując mu się z widocznem niepokojem.
Zdawało mu się, że go gdzieś spotykał, lecz gdzie i w jakich okolicznościach, nie mógł sobie przypomnieć. Każdy uśmiech, każdy ruch, każde słowo przybyłego, wzbudzało w nim przestrach i tem pilniej mu się przypatrywał. Lecz gdy nieznajomy spojrzał na niego okiem pogodnem, spokojnem, odwracał wzrok natychmiast.
Wtem, jakby nagle jakieś wspomnienie rozświeciło pamięć jego, spojrzał na nowoprzybyłego z takim przestrachem i podziwieniem, iż tenże podszedł ku niemu, a podając rękę na powianie, rzekł:
— Pan Wilson, jeżeli się nie mylę. Przepraszam bardzo, że nie poznałem pana, ale jak widzę, pan mnie poznał od razu. Jestem Henryk Butler z Oklandu w hrabstwie Szelby.
— Tak... tak... Henryk Butler, — rzekł Wilson, jakby ze snu się budząc.
Właśnie w tej chwili wbiegł chłopak, zawiadamiając, że pokój już przygotowany.
— Jim zostań przy rzeczach! — zwrócił się młodzieniec do służącego: — Bardzoby mi było przyjemnie, jeśliby i pan raczył pofatygować się na chwilkę do mego pokoju, chciałbym z panem pomówić — odezwał się do pana Wilsona.
Pan Wilson poszedł za przybyłym machinalnie, jak człowiek chodzący we śnie, do pokoju położonego na piętrze, w którym ogień trzaskający na kominie rozlewał błogie dokoła ciepło, a służba krzątała się zawzięcie, kończąc porządkowanie.
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.
94
Chata wuja Tomasza