Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/10

Ta strona została przepisana.

Mówiono: „murowane dokumenty”, a oznaczało to zdobycie meldunku, pieczątek, nieosiągalnych podpisów, aż po magistracki zapis. Jedna fałszywa metryka i łańcuch ludzi, z których każdy narażał się dla kogoś często nie widzianego na oczy. Dla ścisłości muszę zanotować, że do mnie docierało nie raz stypendium „Żegoty” i nawet domyślam się, kto był łącznikiem stojącym najbliżej organizacji.
Mówiono potocznie: „murowana meta”. Na pierwszym piętrze pięciu ukrywających się Żydów, w piwnicy kocioł z zacierem i aparat do destylacji samogonki. W piecu kaflowym broń, a w szufladzie nie zamykanego stolika blankiety auswajsów, odbitki podpisów, próbki pisma, warsztat kochanego „fałszerza”. Rano zjawiała się robotnica od Wedla z kubełkiem kradzionej melasy. Dzwoniła jak wszyscy. Dwa dzwonki, pauza, dwa dzwonki, pauza, dwa dzwonki. Bimber o barwie przedniego koniaku nosiłem do knajp na Płocką w dwóch blaszankach po niemieckim oleju, zawiniętych w worek. A ci, co ocaleli, pamiętają dobrze, komu zawdzięczamy murowane dokumenty z nie zamykanego stolika. Trudno wyobrazić sobie wsypę w takim lokalu; byłem jednym z pięciu ukrywających się tam Żydów i widziałem to. Pamiętam wysokość okupu i godzinę, o której miał być złożony, i dobrze znam właścicieli tego mieszkania, którzy po całej aferze, usunięciu śladów, rozproszeniu ukrytych, nie opuszczali nadal spalonego lokalu, jeszcze długo stawiając czoło policji i z flegmą przyjmując serię wizyt i gróźb.
Pewien szmugler ułatwił mi wtedy ucieczkę z miasta. Jeździłem z nim później na trasie Warszawa — Ostrołęka, w jedną stronę woził rąbankę,