Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/100

Ta strona została przepisana.

powiedział ostatniego słowa. Tymczasem wesoło. Ani masła, ani armat. A w ciągu czterdziestu ośmiu godzin konnica polska wjedzie do Berlina. Dobre, co? Kogo chce oszukać minister Beck? A Chamberlain, dlaczego podpisał układ w Monachium? Jutro ten sam los spotka Anglię i Francję, ale wtedy będzie za późno.
— Cii.
Briand w Locarno pokazał Niemcom drogę na wschód. A jak jutro zechcą pójść na zachód? Traktaty? Świstek papieru, który faszyści w każdej chwili mogą podrzeć. Ribbentrop ma ich wszystkich w kieszeni — i gra na zwłokę. On nie wypuści ich z garści. Ma czas. Gadali o polityce, kurz wydobywał się ze skubanej trawy morskiej i ulatywał oknami, a matka stawiała na stole obiad. Pokój czy wojna? Zbliżał się wrzesień, miesiąc pogody i czystego nieba, miesiąc nagiej inwazji, która przeciągnęła nad ziemią w zgiełku nalotów i w popłochu ucieczki, w bełkocie bezradnych komunikatów radiowych, w piwnicznej ciemności, gdzie szukali schronu. Przy świeczce matka szyła tampony przeciwiperytowe. Kiedy zawyła syrena, motorniczy zatrzymał wóz i z tramwaju wysypali się pasażerowie, wbiegli na podwórze i szukali klozetu. Siusiali na chusteczki i przykładali do nosa; tamponów nie używał nikt. Przez wytłuczone okna rozlegał się równy, martwy głos spikera w ciszy opuszczonych pięter. Z zasypanych kamienic wypełzały na miasto grube szczury. „Warschau kaputt!” Z nieba leciały ulotki, bomby, sypały się suche liście na skwerze. Potem miasto kapitulowało, Niemcy wkroczyli i urządzili defiladę z orkiestrą, obcięli Żydom brody, wydali gazetę, rozporządzenia. Kartki na chleb i w ogóle. Pokój czy wojna? Jedni mó-