morze. Dzieciaki biegły na ulicę patrzeć, czy już. Och, jak im się przykrzyło. Ojciec bezradnie rozkładał ręce: co się z wami wszystkimi wyrabia? Matka powtarzała swoje. Każdy mąż wraca z wojny bez głowy. Nawet jak go nie ustrzelą, nie ten sam. Ojciec długo bębnił palcami w szybę. Za oknem rosły mury getta. No i stało się. Jeden myślał tak, drugi inaczej, a co miało przyjść, bez pośpiechu przyszło swoją drogą. I kto miał rację na ostatku? Nikt.
Wiklinowy kosz na bieliznę przypominał Dawidowi wszystkie przeprowadzki, jakie mieli za sobą, i wyspa Madagaskar tonęła w chmurach i rozpaczy. Żeby tak podróżować bez bagaży! Ostatnie przenosiny, ze Srebrnej — za mur, odbyły się pewnego deszczowego wrześniowego dnia i trzymano ich na mieście od rana do późnej nocy, a kiedy dotarli na miejsce, toboły, ubrania i sprzęty trzeba było długo wyżymać i suszyć. Praojciec Noe tak nie zmókł na wodach potopu. Trasa wyznaczona była z góry, a ulice przejazdu strzeżone. Towarową ciągnęli do Pańskiej i przeciąwszy biegiem Żelazną pomaszerowali Twardą, zakręcili w Ciepłą, dalej Grzybowską szli noga za nogą w ciżbie do samej Granicznej, a po południu zatrzymali się tłumem na placu Żelaznej Bramy. Granatowy policjant otwierał walizki, długo macał poduszki i darł pierzyny. Stamtąd po paru godzinach konwojenci przegnali tłum na plac Grzybowski, aby opróżnić miejsce dla następnych przybyszów. Czekali cierpliwie znosząc dopust wody z nieba, ulewę wściekłych i mylących komend, przekleństw, popędzani przez Niemców, potrącani przez przechodniów i pojazdy. Sprzęty spoczywały na dwukołowym wózku, wynajętym od owocarki Sury, z dyszlem i skórzaną
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/102
Ta strona została przepisana.