krążyli schodami i usuwali śmiecie, których nie ubywało, a nazajutrz zrujnowana nora wyglądała jeszcze gorzej niż wieczorem. Ojciec zmęczony podszedł do zlewu, aby umyć ręce, ale wszystkie krany były pourywane, a wyloty rur zakrzywione i sklepane płasko młotkiem; stojąc z zawiniętymi po łokcie rękawami koszuli, usmarowany, z kłaczkami kurzu i sadzy we włosach, na brodzie — w całunie popiołu, klął bez wytchnienia.
— Cii, cicho sza!
Jankiel Zajączek wspina się na palcach i obrócony w stronę okna potrząsa piąstkami krawca. Grozi nie wiadomo komu, głuchy na przestrogi. Skrzeczy:
— Grzeje ich ogień, w którym inni płoną. Ludzie! I nie boją się, że ich oparzy?
Czarny fartuch krawiecki uniesiony na krzywych plecach spływa luźno do ziemi.
— Cii.
Ale na Madagaskar nie zajeżdża się wózkiem, wynajętym od owocarki Sury, matki Elijahu. Tam jedzie się okrętem. Najpierw koleją, a potem okrętem. Syreny gwiżdżą, maszyny sapią, z komina ucieka dym, kapitan przechadza się po pokładzie i pali fajkę. Kapitan Silver, stary znajomy. Jak się masz, kapitanie. „Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni, jo-ho-ho i butelka rumu!” Którędy na wyspę skarbów? Dawid stoi oparty o reling, patrzy w morze, ściska album znaczków pocztowych i dwie trójkątne Zambezi. Żadnych bagaży, walizek. Kosz wiklinowy i nieszczęsna czerwona pierzyna kołyszą się porzucone na wodzie. Okręt rusza, a on zdziera z ramienia białą opaskę z niebieską sześcioramienną gwiazdą i ciska za siebie, bo tam dokąd jedzie, nie musi jej nosić. A tam, na wyspie pod tropikami — tylko
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/104
Ta strona została przepisana.