Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/110

Ta strona została przepisana.

Wujek Gedali i ojciec z ociąganiem wracają.
— Schnie, marnieje. Z trudem wlecze nogami i czyta już tylko proroków.
— Prorocy! Dopóki czyta proroków, nic mu nie będzie!
— Jesteś taki pewny, Jakow — mówi matka nieruchomo patrząc przed siebie. — Że nic mu nie będzie.
Siedzi bokiem, sztywno wyprostowana, z czarną wełnianą chustką na szyi, i płomień barwi jasną plamą jej skroń. Wuj Gedali trzyma bezradnie list, którego się jeszcze nie pozbył. Ojciec schylony utyka gałgany w szparze między progiem i drzwiami.
— Dla małego — i wuj Gedali kładzie na stole nieduże zawiniątko, mały tałesik w sukiennym woreczku. — Kazał mi powtórzyć — mówi o dziadku ze smutnym uśmiechem. — Kazał mi powtórzyć, że małego trzeba wysłać na tamtą stronę, za mury. Nie trzymać przy sobie do sądnego dnia.
Ojciec zaciska dłoń na zawiniątku.
— Pchnę go na ulicę? Z czym? — Potrząsa tym, co trzyma. — Czytałeś list od Hrybki? No, to powtórz ode mnie, że małego nie puszczę. Do sądnego dnia! Jak tam Chawa?
— Chawa kaszle. Stęka, kwęka. Jakie ona musi mieć zdrowie. Szkielecik. Wszystko na niej wisi, jak na wieszaku. I ten szkielecik trzyma się samymi nerwami.
Matka zaciska usta i zasłania chustką. Wuj Gedali odwraca szybko twarz.
— To ja już pójdę — mówi Jankiel. — Czas. Do igły, do igły! — i znika unosząc karbid.
Dawid cichutko przewraca karty klasera i ogląda stare znaczki z nowym nadrukiem. GG i czarna szwabska wrona, spod której prawie nic nie