Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/114

Ta strona została przepisana.

kulisów i w użycie weszła trójkołowa riksza. Okładziny te miały grube faliste nacięcia, miękko i pewnie leżały w rękach nie potniejąc i dlatego wszyscy ich poszukiwali. Komu z głodu nie puchły ramiona i nogi, mógł jeździć, wyciskać z siebie pot, pchać pasażerów i towar. Cóż, ludzie byli tańsi niż konie. Tak spełniło się marzenie Dawida, jak wszystkie inne w życiu; lekki rower sportowy, który pragnął mieć, los zamienił w ociężały i ociekający smarem wehikuł kulisa, na którym ojciec woził ciężary do spółki z Naumem. Riksza, sporządzona z niskiej ramy spiętej ze skrzynią zawieszoną na twardych resorach, służyła wytrzymałe do końca, tylko stare gumy siadały na skrętach i musieli je wulkanizować bez przerwy, łata na łacie, ale to niewiele pomagało, bo były zdarte i zbutwiałe jak przepocona skarpetka. Naum wniósł do spółki dwa zapasowe koła na grubych oponach Dunlopp. Kiedy z hukiem strzału karabinowego kicha detonowała na środku ulicy i pasażer podnosił wrzask, ojciec zjeżdżał na bok i cierpliwie znosząc złorzeczenia wymieniał koło. Przybywało z dnia na dzień łat na dętkach, odcisków na dłoniach; jednego wieczoru przychodził do nich Naum i rozliczał się z zarobków, nazajutrz ojciec szedł do niego odbywszy ostatni kurs. Tak to trwało tymczasem.
— Ty śpisz, Dawid? Co się z tobą dzieje?
— Nie, nie.
Tarł oczy zawstydzony. Już wuj Gedali żegna się z wszystkimi. Wstać, szurnąć nogą i podać rękę. Ale jakiś ciężar gniecie mu kark i czuje zdrętwiały policzek na lepkim stole. Uszy ma gorące, po nogach ciągnie chłodem.
Twarz ojca, zielona w świetle karbidu, pochyla się nad nim, wielka i smutna jak księżyc. Słyszy