Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/116

Ta strona została przepisana.

Naum idzie do drzwi, z wahaniem przystaje w progu z ręką na klamce.
— Grosze, grosze. Cały ten interes na resorach.
— Na połamanych resorach — dodaje ojciec.
— Spłacę cię i szybko znajdziesz sobie lżejszy kawałek chleba.
— Nie, Naum. Nie! — podnosi głos. Szyby brzęczą. — Nie! A jak znajdę lekki kawałek chleba, to ci powiem!
Odsuwa matkę od zlewu. Pije wodę podstawiwszy usta pod kran. Długo przełyka. Krople ściekają po zarośniętej, szarej twarzy. Odwraca się na ostatek uspokojony. Ziewa, ściąga koszulę. Jutro skoro świt jemu wypada jechać na miasto.
Matka pochyla się nisko. Wtyka do butów wyprane grube wełniane skarpety.
Gasi karbidówkę wilgotną dłonią, jakby gasiła świecę. Wynosi rozpuszczony, syczący karbid razem z lampą do sieni, aby w nocy zwietrzał do reszty.
Stęka.
— Buba trzyma opał, karbid w piwnicy. Tam wilgoć. Wczoraj znalazła dwa zdechłe szczury.
Ziewając zasypiali; cicho, nie skrzypnąwszy nawet, otworzyły się drzwi.
Jedno słówko, koniecznie!
Przednią lewą oponę trzeba grubo nasmołować i napuścić smaru w osie. Łańcuch sam skrócił już o jedno ogniwo. Łańcucha można nie ruszać. Na to ojciec odparł dobrze. Zrobi się. Smar ma. I trochę smoły też się znajdzie.
Naum wyszedł. Matka powiedziała:
— Widziałeś go, jaki wspólnik? Sprzedaj mu guzik od koszuli, bo sam, dzięki Bogu, chodzisz goły.
Ojciec przewracał się na łóżku niecierpliwie.