usypisku zburzonej oficyny wołając konie z zielonych łąk.
— Mordchaj, widzisz mnie, zrucaj tu!
Suche, sczerniałe drzewa sterczały na bruku, jak dziurawe parasole. Tłum szkieletów konał wyciągając ręce, a Mordchaj Sukiennik stał na wysokości swego kozła i przedzierał się tędy wśród lamentu. Latem, kiedy słońce dogrzewa, stary furman woził młode warzywa, zimą woził przemarzniętą i zgniłą brukiew.
O, zaprzęga, znów jedzie.
— Mordchaj, Mordchaj, strzelnij z bata!
Tup, tup, tup, tup, zbiegały ze wszystkich pięter owrzodzone szkieleciki, poruszone widokiem zwierzęcia na podwórzu, sapiąc, piszcząc, radośnie machając przykurczonymi ramionami. Kwitł już liszaj w cieple lata i rozległe jego festony porastały skórę. Sączyło się z blizn, a wyżarte pęcherzami wargi rozciągały się w szczerbatym uśmiechu. Rumień bujał jak chwast. Ropnie, szkarłatne plamy na szyi i tułowiu, wykwity, uporczywa pryszczyca okrywały stygmatami wątłe ciałka, obrzękłe i niechętne jaskrawym promieniom słońca. Głód nakładał swe brudne maski, zniekształcał twarze starczym grymasem, drążył spierzchniętą skórę. Mrużyły się oczy oślepione słońcem i ropiejące powieki przymykały się kurczowo same, nadając im wyraz przebiegłości, zarys okrutnego i chytrego uśmiechu.
— Oj!
Biegli, już biegli. Rojzełe i Surełe, najmniejsze pociechy stróża, syn Awrum też. I Lejbuś, oczko w głowie Fajgi-przekupki. Popatrzeć, jak Mordchaj zaprzęga żywego konia. Biała chusteczka na głowie Surełe osłaniała nagą, pozbawioną włosów czaszkę. Kiedy chłopcy ściągali chusteczkę siłą,
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/121
Ta strona została przepisana.