Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/126

Ta strona została przepisana.

postać jej rzuca wielki cień, w tym cieniu mógł się ukryć i było mu dobrze. Drzewa w sadzie i chmury, jeden gąszcz, zieleń, biel, tak samo dalekie. Pytała: „Dawid, co tobie?” A on nie wiedział. Był czysty, widny poranek. Jabłko na gałęzi ociekało rosą. Czy to łzy? Nie wiedział. A to noc, noc ze strasznym szlochem pierzchła na widok wstającego dnia. Czyste. krople żłobiły matową skórę owoców i rozpraszały światło, jak cięte kryształy. Czyste łzy ściekały z owoców nie tkniętych niczyimi palcami. Jak mogła się nazywać ta wieś? W lasach... Gdzie mogła być ta wieś? W lasach leżała wieś dzieciństwa, opasana wstęgami piaszczystych dróg, maleńka i głucha, rzucona na równinę, między rzekami, pełna trzepotu ptactwa i szelestu gałęzi, sennych głosów zwierząt i ludzi. O świcie musiało to być. Pamięta jeszcze czysty chłód wiatru wśród trąconych liści, kiedy rozległ się jasny, dobry głos. I połyski wschodzącego słońca w wilgotnym sadzie pamięta.
A mówi tak:
— Na sosnach rosną igły.
— Igły?
— Igły, a mleko daje krowa.
E, Lejbuś nie wiedział, co to jest krowa.
— Obierki kupuję, chleb czerstwy — niosło się wołanie, a potem człowiek z workiem przepadł na ulicy.
W sianie pod ścianą stajni leżały zagrzebane jabłka, bure, zbutwiałe. Chyłkiem wygrzebywał wiotki, zapomniany owoc, resztę przysypując źdźbłami, a Lejbuś brał od niego ten owoc w obydwie dłonie, ostrożnie i z uwagą, przytykał do nosa, wąchał. Mm. Połykali kradzione jabłko, zleżałe, porośnięte popielatym grzybem, a gorycz fermentującego paskudztwa kąsała żołądek.