Szkic o wyspie Madagaskar, wynik namiętnej ścisłości, poprzedzało motto z ukochanego poety.
— Czy znajdzie się miejsce na morzu?
— Wystarczy, proszę pana.
Czytał swoje pobrudzone dzieło. Lejbuś dłubał w nosie głęboko i w zachwyceniu, robiąc przy tym kwadratowe oczy. Co on rozumie, ten smark? Ma kieszenie wypchane ołówkami i te ołówki puszcza w ruch przy każdej okazji. Rysuje, co zobaczy. A ma zdarte trepy, bo cały dzień grać potrafi z dziewczynkami w klasy.
Kiedy za oknem podnosi się krzyk, to znaczy, że Chaskiel-stróż rozpędza miotłą smarkaterię na cztery wiatry.
— Złotówka to forsa!
— Forsa to grunt!
— Grunt to ziemia!
— Ziemia to matka!
— Matka to anioł!
— Anioł to stróż!
— Stróż to dozorca!
Chaskiel stoi na podwórzu, macha brzozową miotłą i głuchnie od krzyku.
Hopla, bladozielona smarkateria wdziera się z hałasem do nieba. Migają chude warkoczyki, nagie kolana, unoszą się w powietrzu słowa dziecięcej kabały. Dziurawe buty uwięzione w kredowym kole. Wyboje pełne kulfonów, cyfr, ciemnych znaków, zaklęć umykają wstecz. Ściany chwieją się i kołyszą, ziemia pod nogami chwieje się i kołysze, a na czole rośnie siniak. Wróć, cała zabawa na nic.
— Skusiłeś, skusiłeś — woła Surełe i odbiera szkiełko. Tej nogi nie wolno oprzeć na ziemi,