Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/138

Ta strona została przepisana.

RADION SAM PIERZE. Błądzili w lochu starej mydłami — Mania i Maks Leder, Towary Apteczne, Sznurowadła, Mydło, Farby — dokąd Zyga z dumą prowadził Dawida i Ernesta w te dni, kiedy sklep był już zamknięty na głucho. Zstępując do rozległych pieczar w podziemiach zaniedbanego składu, mijali ociekające wodą, porastające pleśnią zakamarki, w półmroku trącali dudniące basem kadzie, rozsypujące się beczułki, sine, bure, koloru zieleni butelkowej gąsiory oplecione wiklinowymi koszami. Jedne wydzielały woń żywicy, kwiatów, miodu, ziół, szyszek w lesie, a z innych unosił się piekielny odór smoły i siarki.
— Fuj.
— To jest mocna trucizna, Albinos.
Wszystko, co spoczywało w jaskiniach starego składu, dawno temu podzielił Zyga na trucizny i leki. Ernest pytał rzeczowo:
— Szmaja, na szczury czy dla ludzi?
Zyga zastanowił się, a potem powiedział:
— Na szczury, ale może być i dla ludzi.
Głosy ich dudniły w tym lochu, jak okrzyki rzucone do studni.
— Skutkuje?
— Jeszcze jak!
Zyga z plamami lepkich płynów na dłoniach odmykał słoje, flakony, butelki, złowrogo syczące gąsiory. Sypał im na ręce po szczypcie z każdego naczynia. Co się dało, rozlewał. Wąchali, nieufnie próbowali językiem, kichali w tumanie kurzu. Zyga szalał w tęczy barw, osypany pyłem jak motyl. Wołał z drabiny:
— No jak tam?
Cały kolorowy.
— Robaczki moje, nie ruszajcie tego. Nie trzeba,