Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/14

Ta strona została przepisana.

Dawid! Dawid! To ona pierwsza wymówiła jego imię. Wiatr się zrywał, kołysał drzewa, kołysał chmury, słońce lgnęło do twarzy matki, wiatr lgnął do jej włosów i trzepotał małym kosmykiem u jej skroni, trzepotał gałęziami i rojem pszczół, które opuściły pasiekę i teraz ogromną, brunatną, kosmatą kulą zawisły na wierzchołku wysokiej gruszy.
Dawno, dawno temu, kiedy był zupełnie mały, matka szeptała mu tak: „Był sobie czarny, czarny las, a w tym czarnym, czarnym lesie był czarny, czarny dom, a w tym czarnym, czarnym domu była czarna, czarna komnata, a w tej czarnej, czarnej komnacie stała czarna, czarna trumna, a w tej czarnej, czarnej trumnie leżał sobie czarny, czarny trup!” Słuchał tego o zmierzchu, zatrząsł nim dreszcz. Pod czaszką miał bryłę lodu i każdy włos czuł osobno.
Zbudził się i widzi, jak ojciec ukradkiem całuje brzeg świętej szaty i szybko, cicho, prawie szeptem wymawia ostatnie słowa. Z plamą sadzy na czole, z policzkiem ogrzanym różowym światłem ogieńka, matka klęczy i długim, wstrzymywanym w piersi tchnieniem roznieca pod blachą żar. Ogień muska jej włosy blaskiem złota. Ojciec w milczeniu składa chustę, uwalnia ramię i kark z rzemiennych więzów, odwraca się i wybucha hałaśliwym śmiechem. Przed nim — stoi onieśmielona, ze śladami popiołu na twarzy. Szybki oddech unosi jej piersi, dłonie pośpiesznie upinają i poprawiają włosy, łokcie poruszają się nad nią jak skrzydła anioła w locie, a za nią wstaje słońce. Czego chce, pyta, czego od niej chce? Ojciec śmieje się pogodnie. Taki był ranek. Gdy nie było czasu, wsuwała do popielnika śledzia owiniętego w gazetę. Śledź w ogniu skwierczał, śledź