Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/141

Ta strona została przepisana.

Icchok obchodzili kamienicę z czapkami w rękach. Dawid słyszał, jak pieśń rwie się w zdyszanym posapywaniu, w pisku schrypniętych gardeł. Monety owinięte w strzęp papieru cicho padały u ich stóp.
O tej porze bladozielone, zasmarkane szkieleciki biegły na drugie podwórze pod stajnię patrzeć, jak Mordchaj wyprzęga, okrywa derką, poi konia. Cynkowe wiadro opierał o kolano, a koń ostrożnie obwąchiwał rękę furmana. Unosił łeb i woda wyciekała mu z pyska. Po swojemu ucierał coś tam głośno żółtymi zębami, a Mordchaj wiadro uważnie przechylał. Przechylał, resztę wylewał na pęknięte kopyto, a klacz odwracała się i sama szła do szopy zawadzając podkowami o wysoki próg z głośnym stukiem. Czy Ken Maynard zdąży na tym koniu uciec przed ludźmi szeryfa mając przed sobą na siodle Małkę? Pogoń nadciąga z kajdankami. Nie zostawiaj jej, Ken! Ken Maynard uśmiecha się beztrosko i lufą podsuwa wyżej brzeg kapelusza. Odwraca się w siodle i pierwsza kula trafia do celu. Koń Mordchaja słabnie, dyszy, zatacza się i pada. Ken Maynard staje nad nim, rozluźnia popręgi, zarzuca siodło na plecy, a kurzawa pod kopytami ścigających zbliża się i rośnie, i druga kula trafia do celu. Już padli wszyscy, Hrabia Grandi też nakrył się nogami. Pod sosną na wzgórzu pożegnanie kowboja i dziewczyny z Krochmalnej. Ken odchodzi w góry i z daleka słychać wołanie: „Eh, wszystko tak się pokręciło przez tę przeklętą policję!” Musi zbiec, a zagoniona szkapa ledwo dyszy. Na koniu Mordchaja nie zdoła uciec przed ludźmi szeryfa. Była to szkapa do dryndy; mogła pociągnąć pasażera z walizką na dworzec, mecenasa Czerniatyńskiego do kawiarni, panny Lewin w Aleje,