Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/146

Ta strona została przepisana.

. Wykwity wezbranych pęcherzy szerzyły się jak pożar, rozlewały daleko, przeżerały twarze.
— Przeklęty ten dzień!
Smugi żółci przyschniętej do ust i brody plamiły skurczoną, zzieleniałą twarz. Suche nogi, ramiona były w łachmanach, przez chałat sączyła się wielka plama potu. Jarmułka kapłana leżała obok na chodniku i do niej przechodzący rzucali jałmużnę odwracając oczy. Modlił się w słońcu aż do omdlenia; cichł i osuwał się na ziemię, a przytomniejąc znów powstawał i ulicą płynęło zawodzenie, półśpiew kołyszącego się starca, który zagrzewał do lamentu żebraków.
— Przeklęty ten dzień i przeklęta noc, kiedy urodził się człowiek. Kawalerze, rzuć piątkę.
Baruch Oks przebiegając koło kapłana zawołał:
— Rebe, powiem do ciebie słowami kobiety, która ujrzała męża w popiele ze skorupą w ręku. Już, bluźnij Bogu i zdychaj!
Otarł się o jego łachmany w ciasnym przejściu i usłyszał odpowiedź wystękaną słabym głosem, boleściwie.
— Nogi moje potrącają... Kim jesteś, synu żydowskiej kobiety?
I Baruch Oks zaciągnął falsetem:
— Jestem okiem ślepemu, a nogą chromemu.
— Też dobrze, powinszować. — Kapłan mrużył oczy; z chytrym niedołęstwem wlókł rozmowę ważąc swe nikłe szanse. — A kto cię nauczał, synu bogobojny?
— Reb Icchok Kohen.
— Też dobrze, powinszować. Reb Icchok Kohen? Cy-cy-cy, niczego sobie kapłan. A kim był twój ojciec, co chciał mieć tak uczonego syna?
— Nieważne, Żyd.
— To poratuj starca i rzuć piątkę do czapki, bo