Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/149

Ta strona została przepisana.

płan w łachmanach wyciągając ku niebu chude, brudne ręce.
— Witaj, czcigodny sługo pański!
— Witaj, stróżu trupiarni! Witaj, truponosie!
— I w szatach kapłańskich wstąpiłeś w dom zmarłego?
— Ciemny tragarzu, domem zmarłego cały świat. Gdzie się mam ruszyć? Stąd? Tu? Rób swoje i nie zabieraj mi czasu.
W ogonku, w tłumie oczekujących na swą kolej z miskami, z bańkami, ze starymi puszkami, z czym kto miał; w ogonku do kuchni gminnej, który bezładną kolumną wdarł się w zaułek, Baruch Oks i jego banda przepychali się gwałtem do przodu. Bici przez OD-mana rozpraszali się z krzykiem, gwizdem; po chwili wracali znów i parli do kotła, z głuchą cierpliwością znosząc ciosy, protesty i wzburzenie tłumu. Na wprost — kamieniem mógł dorzucić przez ten placyk w ruinach — za załomem wypalonej bramy Mojsze Połamaniec strzegł kubła. Wrócił Baruch Oks.
— Idzie żyć!
Henio Śledź sunął za nim przez ulicę, gnąc się i przystając, wpatrzony w puszkę zupy, którą niósł przed sobą. Przelewali ją ostrożnie do wiadra, pochyleni nisko, a Mojsze Połamaniec wołał rozgniewany:
— Tyle, tylko tyle?
— Rozlałem troszkę — wyznał smutno Henio Siedź.
— Ja ci rozleję. Żarłeś po drodze, głodomorze. Sam widziałem. Jazda z powrotem! — I Henio Śledź pobiegł z puszką do ogonka, a jego cień przemknął krzywo po zalanym słońcem placyku. Połamaniec odwrócił się i kuląc suchy kikut do piersi, zdrową ręką przeganiał muchy znad kubła;