w ogniu syczał, śledź w ogniu śpiewał, a kiedy się upiekł, było gotowe śniadanie. O, Dawid lubił takie dni.
Dziadek otwierał Kitwe hakodesz, Pismo święte, i kołysząc się zawodził nieswoim, obcym głosem:
— O każdym czasie można zacząć i w każdym miejscu skończyć. Dawid, słuchaj — piał wysokim dyszkantem: — Bereszit... Na początku.
I oto zaczął się ten niewinny koszmar, życie. Bereszit boro Elojhim et haszamaim weet hoorec. Co musiał tłumaczyć tak, na początku stworzył Pan niebo i ziemię. Niebo i ziemię? Nie mógł sobie tego wyobrazić. Jak, z czego stworzył? Po co? Tymczasem dziadek jękliwym głosem ciągnął dalej i wiódł za sobą chłopca wstecz, w chaos, w ciemność, w próżnię. Skąd miało dopiero trysnąć pierwsze światło. W tych słowach była niejasna groza. Ny, ny, teraz. I rzekł Pan, niech będzie jasność, i jasność się stała. Nie tak, nie. Jehi! Jehi! Stań się. Jeszcze raz. Wajomer Elojhim jehi or wajehi-or. Dziadek pokazywał nikły znak zagubiony pod wersetem jak niewyraźny ślad pozostawiony na drodze przez nomadów. A potem zniżając głos wyjaśniał cierpliwie i długo tajemnice „szwa” niemego i głośnego. Ściągał kosmate brwi, a potem powoli opuszczał powieki. Dalej, dalej. I nazwał Pan jasność dniem, a ciemność nazwał nocą, i stał się zmierzch, i stał się świt dnia pierwszego. Brwi dziadka żyły własnym życiem, ruchliwe i zwinne niczym dwa zwierzątka. Kiedy opuszczał powieki, Dawid musiał powtarzać, naśladując dziadka cieniutkim głosikiem.
I stał się zmierzch, i stał się świt dnia szóstego. Zawodzącym głosem ciągnął dziadek werset za wersetem i wiódł chłopca za sobą coraz głębiej
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/15
Ta strona została przepisana.