Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/158

Ta strona została przepisana.

mieniu. Przenieś nas do ziemi ojców naszych. Amen.
I urwał.
— Mordarski, mam świadków — wołał tragarz. Zabiegł mu drogę i stanął przed kupcem.
— Jajeczny, ja ci mówię, że nie masz świadków.
— Mam!
— Uf, najgorzej, jak głupi zwariuje!
A pierwszy kapłan ciągnął nieznużenie:
— My, Twój naród, jako jedna tablica praw, której ułamków złożyć nie potrafię, ani odczytać nie mogę. Więc... Będzie policzone! Panie Abrahama, Izaaka, Jakuba, miej litość nade mną, Twoim i Twojego narodu kapłanem. Stoję oto ja, kapłan, jak i lud cały, za murem uwięziony, pośrodku tego miasta i pośrodku świata.
Był tam i trzeci kapłan. Z włosami pełnymi pierza i posępną brodą, zapuszczoną jak dziki las. Siedział na kamieniach skurczony, pochylony nisko, ze wzrokiem wbitym w ziemię i objąwszy kolana kołysał się miarowo mamrocząc.
— Adonai, słowa modlitwy mojej nie uczynią śmierci Żydów lżejszą ani bardziej godną Ciebie. Nie masz bowiem kary na wrogów naszych.
— Żydzi, on mnie i was wszystkich przetrzyma — złorzeczył Eliasz. Wóz zatrzymał się przed zobojętniałym szkieletem, który uparcie nie ustępował z drogi. — Ja dźwigam jak wół, gardło zdzieram za marny grosz, a taki kładzie się na ulicy, łapu-capu zawija kalesony, pokazuje na nodze wrzód wielkości włoskiego orzecha i już ma pełną czapkę pieniędzy!
— Eliasz, zmień się z nim na miejsca.
— A co sobie myślisz? Już niedługo.