Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/165

Ta strona została przepisana.

Parszywa, chuda szkapa wlokła z wysiłkiem wóz sztywnych szkieletów, a Eliasz szedł obok trzymając luźne wodze. Droga z Walicowa na Okopy była długa, usiana trupami.
— Gdzie masz oczy, pętaku? Ustąp, ustąp! Nie widzisz?
Potrząsając butami w powietrzu pełnym zmierzchającego, broczącego słońca Ernest biegł im naprzeciw. Od kiedy nogi zaczęły mu puchnąć, próbował buty sprzedać na mieście, ale nie mógł znaleźć kupca; potem obrzmienie ustąpiło samo, a on nadal chodził boso dla wygody. Czekał teraz na ich powrót markotny, a z poczerwieniałego nosa złaziła mu opalona skóra.
— Wiecie już, co się stało?
Nie dają mu dojść do słowa. Zyga uderza Ernesta w wiotki muskuł tak, aby poczuł. Elijahu mówi z energią:
— Panowie — i stawia blaszankę z zupą na ziemi. — Mam na oku interes. Złoty interes, tylko musicie na mnie polegać. No, jak?
A Ernest swoje:
— Wiecie, co się stało?
Zyga przerywa mu hałaśliwie, rozzłoszczony żałosnym głosem Ernesta: — Bee-e, beczy koza be-ee. Mów, Albinos, co, i daj mi święty spokój. Wisła się pali?
— No, jak? — pyta Elijahu. — Stoi?
— Mur — odpowiada Dawid.
A za nim Ernest; ale widać, że co innego go gnębi.
— Mur.
Tak jakoś niewyraźnie. W bramie trwa mrok, cisza, przerwana donośnym ziewnięciem, które uleciało nagle przez otwarte okno; gdzieś blisko jadowicie syczy płonący karbid; Natan Lerch woła