Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/169

Ta strona została przepisana.

pką w ręku, niech go żandarm z łaski swojej zastrzeli, bo on bez chabety już nie ma co robić na tym świecie. Bez konia, bez wozu.
— Mnie? Ostatniego furmana na Krochmalnej? Mnie taka rzecz spotyka?
Jeszcze teraz wołał. W ciszy przytajonej głucho kamienicy słyszeli jego krzyk.
Mordchaj przeżył swego konia; nie umarł ze zmartwienia, nie powiesił się po stracie, nie utopił w Wiśle. Porąbał furgon, porąbał dorożkę, a drzewem tym palił całą następną zimę. Ale przy koniach pozostał do końca, prawie do końca. Prowadził potem w dużym getcie niebiesko-żółty omnibus, konny tramwaj żydowski z gwiazdą Dawida wymalowaną z przodu i z tyłu, jako miejski kuczer na pensji gminy. Przez Żelazną, Gęsią i Nalewki. „Mordchaj, Mordchaj, strzelnij z bata!” Stary furman znów stał na wysokości i ze swojego kozła górował nad tłumem; stamtąd wydawał zdychającym chabetom zachęty w dziwnym, zapomnianym, prastarym języku, a wewnątrz na twardych ławkach omnibusu trzęsła się gromada zawszonych pasażerów. „Mordchaj, Mordchaj, strzelnij z bata...” A kiedy owego lipca, pamiętnego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku zajechały budy z żandarmami na Krochmalną i na podwórzu stanął policjant i krzyknął: „Żydzi, wychodzić! Już czas!” — i zaczął tłumaczyć rozkazy Niemców, i nawoływać, żeby zeszli na dół, żeby zeszli, bo i tak im już nic nie pomoże, i tak czeka wszystkich to samo, i tak wyciągnie ich za brody z kątów, jeśli nie zejdą zaraz, wtedy Mordchaj zamknął stajnię na kłódkę, klucz cisnął w gruzy i wyszedł przed kamienicę pierwszy.