Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/182

Ta strona została przepisana.

Waliców buchał zgiełkiem, wrzaskliwym lamentem. Cmentarny wóz jeździł tamtędy codziennie i ogołocone ze zwłok chodniki zapełniali wciąż nowi charłacy. Bezwstydnie podciągali szmaty i pragnąc poruszyć serca przechodniów, zmusić je do litości, pokazywali kikuty przeżarte ropniami od kostek do bioder. Pewnego dnia Eliasz szedł za wozem wołając:
— Kijów padł!
Charłacy zerwali się z miejsc. W ciszy, jaka zaległa, Fajwel Szafran wyszedł ze swej nory i przyciskając oburącz blaszankę zbliżył się do tragarza.
— A Mińsk?
— Zdobyty.
— Charków?
— Wzięty.
— W ten sposób front został wyrównany.
Rudy kantor zamachał krótkim, wystrzępionym rękawem i widać było, jak zaciska suchą pięść.
— Przekleństwo faszystom, przekleństwo — mruczał. — Przekleństwo, śmierć im. Teraz i na wieki. Amen.
W milczeniu rozchodzili się ustępując z drogi, puszczając załadowany wóz Eliasza. W ogonku przed kuchnią gminną jeden drugiemu przekazywał już wieść z frontu, a zanim Fajwel Szafran zdążył wrócić z blaszanką zupy w ruiny, kamienica na Krochmalnej była o wszystkim powiadomiona. Mówiono szeptem. Długi Icchok przebiegając tamtędy wrzasnął:
— Małka, Małka, zadrzyj kieckę!
Stała pośrodku zaułka w białej brudnej sukience na liliowym spodzie, który prześwitywał przez przejrzystą gazę. Na jej szyi i suchych ramionach wyleniały rudy lisek wisiał pyszczkiem do ziemi. Sztywno podeszła do Lejbusia, wetknęła mu w rę-