Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/194

Ta strona została przepisana.

Papierny, któremu nogi odjęło, wołał ze swego łóżka i grzechotał blaszanym garnuszkiem, w którym tkwiła łyżka.
— Idę, idę.
W gęstniejącym zmierzchu unosiło się natarczywe, ckliwe mamrotanie przekupek, które zwijały stragany przed bramą.
Buba biadała:
— Co za dzień, i znowu nic. Jak tu targować? Dwa razy wywrócili mi stołek i przyszli rozmienić pieniądze na drobne... Cały mój zarobek.
O tej porze banda zaczajona w ciemnej bramie rzucała się cicho na powracające kobiety i wydzierała im z rąk, co się dało. Ale co można wydrzeć takiej przekupce, nawet po całym dniu targu? Były to stragany dla żebraków. Strzegły ich wysuszone cienie, które od świtu do nocy żebrały o kupno drzewa, brukwi, rzepy.
— Rabuśnik! Trzymaj go, łapaj... mój towar, moje pieniądze!
Banda Barucha Oksa staczała w ciemności krótką, szybką bójkę z handlarkami. Twarde stołki spadały na wygolone łby; głodne ręce dziko szarpały fartuchy i kieszenie. Połamaniec długo pluł i syczał w ciemnej bramie. Spuchnięta, pękata jak gliniany garnek głowa Śledzia toczyła się po kamieniach ze stukiem. Josełe Żółtko pierwszy uciekał, gdzie pieprz rośnie, i drewniaki donośnie klekotały na bruku. Kuba Wałach jęczał w kącie za śmietnikiem, leżąc brzuchem na zdobyczy, jak szczur boleśnie nadziany na drut ze skwarką, a Fajga butem okładała jego chude gnaty. Mundek Buchacz ledwo mógł sobie dać radę z rozjuszonymi wiedźmami i w zamęcie, jaki wyczyniała banda, uchodził, z czym się dało.
Przekupki szalały, rozczochrane. Chaskiel-stróż,