Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/196

Ta strona została przepisana.

Na wszawym łoju? Na szczurzym sadle? Co, Fajga?
— Zdechlaku — zawołała Buba od straganu z drzewem opałowym, karbidem i koksem. — Masz pusty bandzioch, gołą kieszeń, wszawicę na łbie i jeszcze tutaj pyskujesz!
Fajga wetknęła stopę do luźnego buta, pochyliła się nad stołkiem i syknęła:
— Rybi kłaku!
— Prukwa na kaczych łapach!
Sura od swojego wózka z brukwią, rzepą, burakami powiedziała cicho i łagodnie:
— Szmaja.
— Czego? — Zyga odwrócił się, rozbrojony. Na jej szarych, rozciągniętych szeroko ustach czaił się krzywy uśmiech.
— Szmaja, powiedz no, złotko moje, a kradniesz też lewą ręką?
— O, pocałuj mnie, wiesz gdzie, i zakręć korbą z drugiej strony.
— Co?
Przekupki śmiały się chórem.
— Surełe, oj Surełe, bo nie mogę. — Buba ostro popiskiwała z uciechy. Trzęsąc głową i burząc wysoki fiok dawała znaki Surze. Fajga załzawione ze szczęścia oczy wycierała fartuchem, smarcząc na ziemię i dwoma palcami ściskając nos. A Sura, sztywna i nieporuszona, stała w milczeniu z tym swoim krzywym uśmiechem na szarych ustach.
— Co takiego, Szmaja? A, rozumiem. Rozumiem, tylko pojąć nie mogę.
Z pomocą biegł Elijahu zwabiony krzykiem, donośnym śmiechem. I jak gdyby nigdy nic:
— Co słychać?
— Przekupki nie chcą zdychać.
Bez pośpiechu szli na drugi koniec uliczki