Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/199

Ta strona została przepisana.

na dnie głębokiej studni podwórka, znajome widmo w łachmanach sunęło ku nim niedołężnie, kołysząc się i kulejąc, klaszcząc drewnianymi trepami na betonie, depcząc z trzaskiem nagromadzone skorupy, szeleszcząc wśród gazet i z donośnym brzękiem roztrącając porzucone butelki. Uciekali — z workiem, z drągiem, z łopatą do węgla. A tamten zmarniały z głodu, rozjuszony szkielet biegł za nimi długo bełkocząc, aż echo huczało w ruinach Przebiegu.
— Yyy, łobuzy!
Bełkotał i rzucał butelkę podniesioną z ziemi.
— Yy, ja wam dam!
I rzucał puszkę po konserwach, i ciskał skorupę starego gara. Uciekali, a za nimi gonił szkielet, gubiąc w pośpiechu wszy.
Odetchnęli dopiero na drewnianym moście — skąd do domu było parę kroków — w tłumie przechodniów lękliwie przemykających tędy z głowami wciśniętymi w kołnierze. Uginały się, trzeszczały wątłe deski, żandarm pod mostem wolno obracał się na posterunku. Stąd, z tego miejsca wyniesionego ponad ulicę, widzieli kręte, zatłoczone zaułki getta, rozległe czeluście Hal aż po plac Żelaznej Bramy, a bliżej, na skwerze, biały masyw kościoła Św. Karola i poza nim, w oddali, wierzchołki starych drzew w Ogrodzie Saskim.
— O, tam — wskazał ręką Elijahu. Z tęsknotą i smutkiem patrzyli przed siebie, pragnąc zobaczyć brzeg Wisły.
Za plecami, w remizie na Woli dzwoniły tramwaje. Elijahu zmrużył oczy, szybko przechylił się przez poręcz mostu i splunął na szczyt czerwono-czarno-białej budki żandarma, który stał właśnie odwrócony i zajęty kontrolą dokumentów. Prze-