Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Domagały się wywózki zwłok w trosce o ogólne zdrowie. Stróże wdzierali się do zamkniętych na głucho mieszkań i wywlekali na ulicę ciała pokąsane przez szczury. Tragarz cmentarny, całe dnie krążący po mieście ze swoim wozem, potykał się o nie i ciskał między inne na skropione lizolem, cuchnące deski karawanu.
— Pogrzebacz!
Niosło się wołanie. A to starego Eliasza obwołano „Pogrzebaczem” i tak już zostało do końca. Witali go złym słowem, przekleństwem, obelgą, kiedy pojazd nadjeżdżał, zawsze na czas. Mijał bramy kamienic i rozlegał się ochrypły krzyk:
— Trupy znoo...
Zwlekał czas pewien, wiódł spojrzeniem po zamkniętych oknach, a potem zawracał chyłkiem i toczył wóz dalej. Koń karawaniarza już padł i teraz Żydzi prężąc suche piszczele zaprzęgali się do karawanu, aby pod skrzydłami magistratu unieść ciała i za marne grosze wypłacane przez gminę dopełnić ostatniej posługi. W pośpiechu wlekli swój ciężar przez ruiny w tumanie śmieci, które porywał w górę wiatr, a brudna płachta okrywająca wóz łopotała nad stosem martwych.
— Witaj, czcigodny, witaj, truponosie — zawołał Zyga na widok wozu, który zatrzymał się przed bramą tego chłodnego, pochmurnego ranka.
Wciąż w strzępach karawaniarskiego stroju, lśniąc smętnymi resztkami blaszanych guzików, machając połami rozpiętej kapoty, w jednym bucie z cholewą do kolana i z drugą nogą owiniętą w tobołek gałganów przewiązanych nieporządnie sznurkiem — Eliasz zawył unosząc ku górze twarz, a czarne zęby obnażyły się w krzyku. Był tam jeszcze z nim Awrum i dwóch nieznajomych