Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/203

Ta strona została przepisana.

młodych tragarzy, którzy stali bezczynnie, rozglądając się po ulicy, kaszląc, spluwając, dysząc ze zmęczenia. Awrum, syn Chaskiela-stróża, podciągnął z rozmachem spodnie przewiązane wysoko pod pachą, wiszące jak torba, o rozdeptanych w błocie nogawkach.
— Jedna chwileczka, już wracam. Tylko porachuję wszystkich w domu — i z donośnym klekotem drewnianych trepów przesadził jednym skokiem małego Lejbusia przed bramą.
Leżał tu cicho od paru dni. Na brudnej twarzyczce miał cierpliwy, smutny uśmiech. Obok skonała już Fajga; zesztywniałe na boku, z kurczowo podciągniętymi kolanami, z głową w kurzu ulicy spoczywały obnażone zwłoki, bez koszuli i w podartych skarpetkach. A kiedy mucha usiadła na czole martwej, brew poruszyła się jeszcze. Chaskiel-stróż długo stał tego ranka pochylony nad małym z garnuszkiem wody. Usta otworzyły się, ale woda wyciekała. Lejbuś niemo patrzył na przechodzących wielkimi, czarnymi oczami i nie wyciągał nawet ręki. Nocą jeszcze wołał cichutko pod zamkniętą bramą, wtedy nikt ku niemu nie wyszedł.
— Ale raz-raz! Zwijaj się, Awrum — wołał młody tragarz. — Nam to nie zajmie długo.
— Bierz za nogi. Ruszaj się, już — powiedział Eliasz i miejsce na bruku obok małego opustoszało.
Spojrzał w tamtą stronę, opuścił głowę, a potem podpełzł do wozu. Niedołężny korpusik wlókł za sobą obrzmiałe, słoniowate nogi, a ciężka czaszka dziecka kołysała się na szyi cienkiej, cienkiej i wątłej jak zwiędła łodyga. Kiedy zatrzymał się, wydając słabe westchnienie, i uniósł twarz, i przy-