Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/204

Ta strona została przepisana.

mknął ze znużenia oczy, stary tragarz odpowiedział ponuro:
— Wolnego, gdzie się pchasz, aniołku?
Dawid i Zyga stali bez ruchu widząc, jak Lejbuś śledzi w napięciu wóz i tragarzy martwym spojrzeniem. Tragarze milczeli nie odwracając głów. I nagle usłyszeli wyraźnie:
— Zabierzcie mnie stąd. Ja też...
Wrócił Awrum, w zębach trzymał suchy kawałek chleba. Wolne ręce obciągały obszerne, luźne portki. Przystanął, zmierzył wzrokiem odległość, cofnął się krok, zwinnym łukiem przesadził malca leżącego na bruku i stuknąwszy trepami podszedł do wozu.
— Jazda, nikt nie woła — powiedział raźnym głosem. I tak się zaczęło.
— Awrum, jeszcze raz. Pokaż, jak skaczesz.
Te luźne portki mu jednak przeszkadzały i plątały się nogi w śliskich drewniakach. Kiedy Dawid chwycił go z tyłu za koszulę, Awrum miał znów zajęte ręce. Pchnięty lekko, zatoczył się niezdarnie na ścianę.
— Co? Co? — powtarzał tylko i pod koszulę wtykał chleb.
Szli już od wozu tragarze z opuszczonymi nisko głowami. Zyga wybiegł naprzeciw i rozłożył szeroko ręce.
— Niech się biją. Zostawcie ich — krzyknął dziko i nagle się rozpłakał.
— Tee. Sędzia kalosz... kanarki doić!
I Zyga oberwał w ucho.
— Zostaw, jeden z drugim — powiedział ponuro stary tragarz. Patrzył uważnie na małego, który sunął zawiedziony z powrotem na swe miejsce koło bramy. Lejbuś pełzł ze zwieszoną nisko głową. Tam, gdzie miał zostać.