Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/218

Ta strona została przepisana.

który się zbliżał bez przepustki wyciągniętej wysoko w górę, żółty machał pod nosem pałką. A jemu pot ściekał ze strachu po rękach, żebrach i w napięciu nogi drżały bez ustanku, nie mógł tego powstrzymać. Odchodził, biegł do ruin dla rozgrzewki, wracał z powrotem, by wcisnąć się pomiędzy innych. Ale co się tam znów dzieje? Tłum wyrostków z pochylonymi nisko głowami posuwa się bez słowa do przodu, zwiera ciasno ramię przy ramieniu, przyspiesza, zagarnia wszystkich na swej drodze i jednym wielkim nierozerwanym kłębem przetacza w milczeniu obok wart, które trochę za późno podnoszą wrzask: „Halt! Halt! Zurück!” i Dawid z ulgą czując, jak porywa go i bez przeszkód niesie zwarta ciżba, widzi w biegu wykrzywione twarze granatowych i żółtych, mijanych bezkarnie w zamęcie i zgiełku, którzy niedołężnie uwijają się dokoła tłumu, krążą przykuci do posterunku, szarpiąc łachy na przebiegających, ciskając bezsilnie pałkami, widzi przez mgnienie żandarma, który w popłochu uskoczył na krawężnik przed nadbiegającymi, a potem próbuje nerwowo złożyć się do strzału, ale to trwa, zamek stawia opór, odrzucona rękawica leci wreszcie na ziemię i — już był po tamtej stronie, kiedy padł pierwszy strzał. Banda rozproszyła się w oka mgnieniu, a on nie oglądając się pobiegł przed siebie wśród ludzi nie oznakowanych i pierwszą jego myślą było zdziwienie, że nie dostrzega na ramionach białych opasek.
Cicha, pusta ulica rozciągała się przed nim w sennym milczeniu zimowego poranka i nieliczni przechodnie mijali go spokojnym, równym krokiem. Zauważył, że biegnie między nimi sam jeden, środkiem, jak szaleniec. Zwolnił, uniósł głowę wyżej. W obcym miejscu spojrzenie nie ma