Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/237

Ta strona została przepisana.

— Niech cię o to głowa nie boli. Do tej pory wszystko stanieje. A po Żydach, dopiero zacznie się życie, ech!
— Ale póki co, za mur chodzisz i swoją głupią głowę za starego Lewina nadstawiasz.
— A chodzę, chodzę, bo lubię patrzeć, jak Żyd świninę ćpa!
— Marnie skończysz, Ceśka. Wyślą cię towarniakiem razem z twoimi Lewinami prosto do dołu. Nie uciekniesz spod łopaty, sikso... Wczoraj mówił mi w zaufaniu kolejarz z towarowego, że przetoczyli tamtędy transport z Reichu, cztery tysiące Żydów, i powieźli w stronę Białej Podlaskiej. A wszystkie wagony, jeden w jeden, wysypane niegaszonym wapnem.
— Wapnem, wapnem! No i dobra, niech będzie wapnem. Przyjadą na miejsce same wapniaki.
— Ty tam, Kiepełe, jęzor sobie oskrob!
— A kij żeż ci w oko, jak moja noga stąd do Tokio i z powrotem!
— Kiepełe, nie rzucaj nabiałem, bo z niczym do domu wrócisz. Tam bachory głodne, wołają papu.
— Panowie, dajcie żyć i zrozumcie człowieka. Wpadła z towarem Lewina i jeszcze do niego wraca. Nadmucha jej stary pająków do ucha, oj... Spuchnięta twoja buzia, Ceśka. I jak ty teraz wyglądasz?
— Lewin dopiero otworzył środkową szufladę. Została jeszcze dziura pod posadzką, noga od fotela i zakitowana cegła w murze.
— Ta siksa wszystko już o Lewinach wie, no, no.
— A kto nie wie? Całe miasto. Oj, dorwą się do twojego pryncypała, Ceśka. I obskubią, piórka jednego na nim nie zostawią.